niedziela, 24 listopada 2013

Legenda Kaspara Hausera w Kinie KC



Działało kiedyś w Warszawie świetne kino pod szyldem Paradiso. Była to niewielka sala, z nie więcej niż trzema rzędami foteli, o ile dobrze pamiętam. Przy odrobinie szczęścia, można było trafić na niemal ekskluzywny pokaz któregoś ze znakomitych, regularnie tam niewyświetlanych filmów. Byłem jedną z bodaj trzech osób na pokazie Dzikości w sercu – okazało się, że zupełnie nie znam filmu, który, jak sądziłem, znam na pamięć. Oglądany na dużym ekranie i z odpowiednim nagłośnieniem okazał się zupełnie o czym innym... W tamtym kinie zobaczyłem też Last Days Van Santa. Nie dotarłem na jeden z regularnych pokazów Głowy do wycierania. W każdym tygodniu coś mi wypadało, ale film był stale w repertuarze i myślałem, że zawsze zdążę – jeśli nie teraz, to za tydzień lub dwa. W międzyczasie kino zamknęli i do dzisiaj żałuję, że któregoś dnia nie zawziąłem się i nie odpuściłem innych zobowiązań.

Małe kina w rodzaju Paradiso odpowiadają za tę część kultury filmowej, którą Rosenbaum i Hoberman opisują w książce Midnight Movies (pisałem o tej książce dla Dwutygodnika i na tym blogu). Z definicji mają małą publiczność, ale jeśli będzie to publiczność dość wierna, rzecz może się udać także pod względem finansowym. Celuje w ten model Kino KC, nazwane tak od budynku przy Rondzie De Gaulle'a, w którym ma swoją siedzibę.




Od premiery Legendy Kaspara Hausera minęły niemal dwa miesiące, ale podczas sobotniego pokazu w małej sali kina zebrało się ponad dziesięć osób. Film Manulego to nie arcydzieło – raczej zbiór lepszych i gorszych pomysłów, trzymanych w całości przez dwa elementy: hipnotyczną muzykę techno i talent Vincenta Gallo, odgrywającego w filmie podwójną rolę: szeryfa i dilera. Na brzeg małej wyspy wyrzucone zostaje ciało: młoda osoba ma na uszach słuchawki, a na torsie napis "Kaspar Hauser". Szeryf opiekuje się przybyszem, przekonany, że może jest to dawno temu zaginiony następca tronu. Ale może to ktoś inny: kosmita, prorok, sztukmistrz albo święty? Zastanawia się nad tym kilka osób zamieszkujących wyspę: Księżna, Diler, Ksiądz. Każdy ma inną odpowiedź. A Kaspar nie robi nic innego, jak podryguje w słuchawkach na uszach.

Film Manulego korzysta z szeregu umownych znaków. Napisy informujące o tożsamości postaci ("Ksiądz" wypisane białymi literami na czarnej sutannie) jest tylko jednym z nich. Najważniejszym znakiem jest oczywiście sama postać Kaspara Hausera, odwołująca się jednak nie tyle do historii czy wielkiego filmu Herzoga, co do romantycznego mitu postaci spoza społeczeństwa, kogoś wolnego, bo niemożliwego do skojarzenia z żadnym interesem, ośrodkiem władzy, z żadną wspólnotą.




Poetycki (a chwilami nieco bełkotliwy) film idealnie wpisuje się w przywołany wyżej gatunek "kina o północy". Ma sprawiać przyjemność publiczności rozmiłowanej w znakach, których używa. Dodatkowe atrakcje zawiera dla wielbicieli charyzmy Vincenta Gallo. Inni przyjdą dla muzyki, w odbiorze której nie przeszkadza umowna i abstrakcyjna fabuła, a pomagają ciekawie skomponowane obrazy. O filmie Manulego już się nie słyszy, bo repertuar kinowy ma swój rytm i na ekranach pojawiło się sporo innych, ciekawych filmów. Tym zabawniej było zobaczyć go właśnie teraz, podczas seansu "prawie o północy", już nie jako premierę, ale film żyjący nocnym, przedłużonym życiem w dawnym budynku Partii.  

foto: kadry z filmu, materiały polskiego dystrybutora. 

piątek, 15 listopada 2013

Papusza, opowieść o cierpieniu






Na polskie ekrany wchodzi dziś jeden z najciekawszych projektów filmowych ostatnich lat – Papusza Joanny Kos-Krauze i Krzysztofa Krauzego.

Film opowiada historię życia poetki pochodzącej z grupy Polska Roma. Papusza (w języku romskim – "Lalka") nauczyła się czytać i pisać pomimo anatemy, jaką technika pisma obłożona jest wśród jej ludu. Jej talent zostaje odkryty dla szerszej publiczności przypadkiem. Po wojnie do jej taboru trafia młody literat – Jerzy Ficowski, ukrywający się przed UB. Przez dwa lata towarzyszy taborowi, przyjmuje sposób życia i uczy się języka ludzi, wśród których się ukrywa. 

Kiedy wróci do normalnego życia, uzna, że jego obowiązkiem będzie opowiedzieć o tym, co zobaczył wśród Romów – grupy otoczonej powszechną niechęcią, obarczonej mnóstwem stereotypów. Wtedy także objawi polskiej publiczności wiersze poetki. Tylko jak zareagują na to inni Romowie, nie bez uzasadnienia strzegący tajemnic swojej kultury przed wrogim otoczeniem?

Romowie od dawna fascynowali filmowców – dość wspomnieć choćby wielki sukces Emira Kusturicy z lat dziewięćdziesiątych, czyli Czas Cyganów. Ale warto przypomnieć tamten film, by zobaczyć jak bardzo różni się od niego Papusza. Kusturica wykorzystuje szereg mitów o życiu Romów, by stworzyć swoją wersje realizmu magicznego. 

Zamysł opiera się na bliskiej zachodniemu odbiorcy fantazji o tym, że żyjący na marginesie „obcy” przeżywają świat w sposób cudowniejszy niż on. Im bardziej twardo stąpam po ziemi, tym milsza jest mi myśl, że gdzieś tam są jacyś oni, którzy nadal widzą w świecie tą niezwykłość, która mi dostępna jest już tylko w fantazji lub opowieści.

W Papuszy poezja jest medium, poprzez które objawia się owo „inne spojrzenie”. Tyle, że jest ono osadzone w samym sposobie życia Romów. Piękno świata widzianego z perspektywy taboru i życia w drodze przełamane jest zawsze przez ogrom trudu i cierpienia, biedy i poniżeń, które są częścią losu ludu Papuszy. 

Świat jest zaczarowany, ale dokładnie przez tą część cierpienia, która przypadła w udziale patrzącemu. Stąd podczas oglądania filmu może pojawić się wzruszenie. Tym czystsze, że nie bierze się z fantazji o szczęśliwym i prostym życiu Romów, ale ze świadomości tego, jak twardo obeszły się z nimi realia dwudziestego wieku - aż do prześladowań i ludobójstwa.

Oczywiście Papusza jest nie tylko opowieścią o polskich Romach – równie ważnym tematem jest tutaj samotność tytułowej bohaterki. Jak każdy artysta naiwny, jest skazana na swoją wrażliwość, a równocześnie niepewna i osamotniona. Ale jej los jest trudniejszy choćby dlatego, że jej podstawowy środek wyrazu, pismo, otoczone jest w jej kulturze zabobonną niechęcią. Zapisując coś na kawałku papieru, Papusza bierze na siebie wielki ciężar i ryzyko anatemy.

Z tej podwójnej perspektywy, zarazem zbiorowej i indywidualnej, bierze się złożoność tego filmu. Twórcy Papuszy podjęli ryzyko, by bez upiększeń przedstawić zarówno otoczenie Romów, jak i pewne aspekty ich własnej kultury, które dzisiejszemu widzowi mogą wydawać się rażące. Wszystko jednak przeprowadzone jest z delikatnością i zrozumieniem, które, co wielce prawdopodobne, mogą udzielać się widzowi.





fotosy: Next Film

wtorek, 5 listopada 2013

7. Festiwal Pięć Smaków: retrospektywa Johnniego To






W programie siódmej edycji Festiwalu Pięć Smaków między innymi retrospektywa jednego z najważniejszych reżyserów z Hong Kongu: Johnniego To. Polskim widzom może być najlepiej znany z kilku filmów, które dostępne były na rodzimym rynku DVD: Wygnanych (2006) i dwóch części Wyboru mafii (2005 i 2006).

Johnnie To jest jednym z wielkich rzemieślników kina, pracuje w kinie gatunków i jego filmy pozbawione są pretensji, z których często utkane jest kino autorskie (szczególnie w swoich epigońskich wcieleniach). Nie znaczy to, że w jego filmach brak poezji, na pewno nie ma w nich natrętnego symbolizmu czy mętniactwa.




Weźmy choćby, pokazany wczoraj w warszawskiej Lunie, Kartel z 2012 roku. Historia rozgrywki pomiędzy policjantami wydziału narkotykowego a gangiem producentów i przemytników pozornie wydaje się wyprana ze wszystkiego, co nie służy opowiadaniu. Nie ma tu nawet charakterystycznych dla klasycznego kina akcji sekwencji spowalniających rytm, zazwyczaj przygotowujących kolejne przyspieszenie w scenach kulminacji. U To niemal każda scena realizowana jest w tempie „kulminacyjnym”, o dziwo jednak całość nie wydaje się męczących nagromadzeniem wizualnych atrakcji.

Jest tak być może dzięki zmienności, z jaką To konstruuje kolejne narracyjne figury. Z poszczególnych scen i działań postaci daje się ułożyć mapę kolejnych kroków, układającą się we wzory skomplikowanej choreografii. Podobnie jest z choreografią scen walki, czyli tym materiałem filmowym, który twórcy z Hong Kongu niegdyś uczynili swoją specjalnością. To jest właściwe miejsce poezji w filmach Johnniego To – choreografia przeplatających się wątków narracyjnych i odpowiadająca jej choreografia sekwencji walki, obie, można powiedzieć, wybitnie filmowe w środkach i efektach.


Rzemieślnicze podejście ma w sobie coś sympatycznego, szczególnie dzięki obecnej w nim pokorze zarówno wobec materii kina, jak i upodobań widzów. Zarazem pokora ta nie oznacza rezygnacji i skazania siebie na powtarzalne odtwarzanie wzorów. Kartel robi niezwykłe wrażenie właśnie dzięki temu, że będąc z pozoru pracą rzemieślnika, nagle przenosi się w rejony czystej filmowej poezji.