piątek, 30 stycznia 2015

Hiszpanka



W kinach od tygodnia jedna z najciekawszych premier polskich tego roku. Na wyrost zapowiadana jako arcydzieło, Hiszpanka z pewnością nie zawodzi tych, którzy mają dość typowego kina historycznego. Na Dwutygodniku ukazała się moja recenzja z tego filmu. 


Powiedzieć, że „Hiszpanka” to film oryginalny, to mało. Jest to film ekscentryczny, w którym efekt – nieoczywisty gest aktora czy estetyczna puenta – znaczy więcej niż prawdopodobieństwo historii, a nawet zwykła logika opowiadania. Nie jest to kino popularne ani festiwalowe, „hit” ani „kino artystyczne” (zresztą obie te kategorie są siebie warte), ale coś pomiędzy, film sytuujący się w swojej własnej kategorii. Czy to dobrze, czy źle, to zależy od upodobań. Jedno jest pewne: powstanie tego rodzaju filmu z tak dużym budżetem jest ewenementem w polskiej kinematografii i długo przyjdzie czekać na następny raz.

W polskim kinie istnieje dosyć wyraźny wzorzec kina, jakie „robić należy”: ma to być kino ambitne i dla widzów, to znaczy poważne i zrobione w zgodzie z oczekiwaniami widowni. Programowo dalekie od ekstremów, przez co czasem także pozbawione wyobraźni. „Hiszpanka” do tego wzorca nie pasuje. Nie ma w kinie rzeczy niemożliwych i ta opowieść o Powstaniu Wielkopolskim może okazać się wielkim sukcesem frekwencyjnym, ale nie byłoby to zaskoczeniem chyba tylko dla twórców filmu. Jednak z tych samych powodów oglądanie tego filmu przynosi ulgę: wreszcie można odpocząć od dobrych intencji i myślenia strategicznego, które potrafi zamienić kino w imitację „ambitnej” telewizji.

Poznań, rok 1918, trwają gorączkowe przygotowania do konfrontacji między Niemcami a Polakami. Do kraju ma wrócić Ignacy Jan Paderewski (Jan Frycz), Polacy wyczekują go jako duchowego przywódcy, a Niemcy obawiają się jego wpływu. Demoniczny telepata dr Abuse (Crispin Glover) ma przeniknąć do umysłu polskiego pianisty i wywołać urojoną chorobę, aby skłonić go do zejścia na ląd. Związana z polskim wywiadem grupa teozofów roztacza opiekę nad Paderewskim, ale ich starania nie wystarczają. Aby zwalczyć doktora, potrzeba będzie silniejszego medium – mieszkającego w Warszawie Rudolfa Funka (Artur Krajewski), ten jednak za swoje usługi chce dużych pieniędzy. Czasu jest coraz mniej, Paderewski wsiada na statek i zaczynają go gnębić tajemnicze dolegliwości, przypominające symptomy szalejącej właśnie grypy hiszpańskiej.

Wątki z „Hiszpanki” można by powiązać na co najmniej kilka sposobów. Opowieść mogłaby zostać oparta na kontraście między wielką historią a jej podszewką w postaci pojedynku telepatów i perypetii miłosnych między młodą rozwódką (Patrycja Ziółkowska) a synem przemysłowca (Jakub Gierszał). Film miałby wtedy postać hollywoodzkiej superprodukcji, patetycznej i rozrywkowej zarazem, która odkrywa przed nami po raz setny, że historia całych państw zależy od nadnaturalnej siły woli kilku wyjątkowo przedsiębiorczych jednostek: telepatów i kochanków na równi. Inne rozwiązanie polegałoby na potraktowaniu wątku psychicznego pojedynku serio i przeniesieniu historii w sferę, mówiąc w niemieckim stylu, „ducha”. Efekt byłby może bliski historycznej alegorii w rodzaju „Niezwyciężonego”, arcydzieła Wernera Herzoga, w którym berliński teatr niesamowitości staje się sceną zmagań między popierającym nazistów hipnotyzerem a prostodusznym żydowskim siłaczem.



Twórcy filmu nie obrali żadnej z tych dróg, przedstawiając widzom czystą osobliwość. Przerysowane do granic sceny z niemieckiego sztabu dowodzenia przypominają „Doktora Strangelove”, ale brak tu poważnych intencji, przyświecających satyrze Kubricka. Ten ostatni chciał piętnować szaleństwo atomowej psychozy, kiedy Barczyk nie ma specjalnych intencji krytycznych: przeprowadza raczej dość prostą pochwałę sprytu słabych przeciwko pysze silnych. Inną drogą skojarzeń są filmy o Mabuse, które zrealizował Fritz Lang, i ekspresjonizm niemiecki w ogóle; przywodzą go na myśl niektóre rozwiązania scenograficzne, choćby klaustrofobiczne wnętrza, w których przesiadują teozofowie, czy teatralny rysunek niektórych postaci. Szczególnie telepaci, włącznie z nazwiskiem jednego z nich, zdają się bezpośrednim hołdem dla serii o doktorze Mabuse. Ale to odniesienie zbyt odległe, żeby mogło być czymś więcej niż retorycznym gestem: styl gry Glovera i Krajewskiego, zanurzony w tak zróżnicowanym kontekście, siłą rzeczy staje się tylko eleganckim cytatem z historycznej estetyki. 

Nieco powierzchowny wydaje się także trybut spłacany Witkacemu, czyli sceny ukazujące teatralną realizację zatytułowaną jak fragmenty młodzieńczego dramatu autora „Pożegnania jesieni” (tyle że w filmie autorem tekstu miał być Stanisław Ignacy Kubryk). Ten ukłon daje pojęcie o literackich gustach ekipy, ale nie oświetla stylu filmu. Do rozpaczliwej anarchiczności Witkacego jest tu daleko, bo autorzy raczej kokietują chaotycznością, niż czynią z niej program. Najbardziej chyba urokliwy w całym filmie był wizualny cytat z francuskiej serii o Fantomasie, nieco nostalgiczny i wykorzystujący poetycki potencjał tego arcypopularnego widowiska. Ta ostatnia droga wydaje się dla twórców „Hiszpanki” najmniej ryzykowna i najbardziej naturalna, ale tutaj na przeszkodzie staje skłonność do krwistych scen i mocnych efektów, niepasujących do elegancji staromodnych historii łotrzykowskich. 

Słowem, zabrakło czegoś, by to widowisko nabrało określonego kształtu w głowach widzów. Jakiejś klamry estetycznej i narracyjnej, która popchnęłaby film w jedną ze stron. Ostatecznie „Hiszpanka” sytuuje się na przecięciu co najmniej kilku intencji, ale na szczęście nie w duchu „popularnego poważnego kina”. Jest tu dość, by zaintrygować widza, ale widz ten musi mieć w sobie głód czegoś innego niż standardowe tropy, musi godzić się na ironię i uniki, które sprawiają, że czasem ma się wrażenie oglądania kilku filmów w jednym: superprodukcji, która chce nas olśnić swoim rozmachem, a po chwili – parady gagów.

Wydaje się, że w tle tej historii jest wizja  popularnego widowiska, tyle że wizja ta powstała w ramach prywatnej historii kina, w której dyktowany gustem skrót myślowy tworzy kontrastowe zestawienia, a nie harmonijną wizję. To, że oficjalnym motywem powstania tego filmu było zamówienie władzy (w osobie Marszałka Województwa Wielkopolskiego), że film miał uświetnić obchody rocznicowe, nadaje zresztą całej sprawie dodatkowego wymiaru przewrotności. Tym lepiej, można powiedzieć: skoro takie filmy powstają na oficjalne zamówienie, to znaczy, że otwiera się miejsce dla upodobania do fantazji w polskiej polityce kulturalnej.


Na końcu wreszcie wypada wspomnieć, że „Hiszpanka” to ciekawy zwrot akcji także w filmografii jej głównego twórcy, który z demoniczną wręcz determinacją połączył role scenarzysty, reżysera, producenta, reżysera obsady i współautora montażu. Łukasz Barczyk wyrósł z roli zdolnego, obsypywanego nagrodami debiutanta. Zdobył się na desperackie ryzyko „Nieruchomego poruszyciela”, utrzymanego w stylistyce w zasadzie niespotykanej w polskim kinie, pracującej na wzorcach Lyncha i Von Triera. Potem za mikroskopijny budżet nakręcił „Italiani” (moja recenzja z Italiani), sześćdziesięciominutowy film, któremu bliżej było do eksperymentów wyświetlanych w galeriach sztuki niż do filmu kinowego. Kiedy wydawało się, że Barczyk oddala się od prób konfrontowania swoich pomysłów z masowym widzem, przyszła „Hiszpanka”, najdziwniejsza bodaj superprodukcja w polskim kinie ostatnich trzydziestu lat. Aż korci, żeby zabawić się w medium i wyprorokować Barczykowi następny krok, jeszcze bardziej zaskakujący: mógłby to być serial telewizyjny, trochę jak polska wersja „Miasteczka Twin Peaks”, równie zaskakująca, choć może pozbawiona estetycznej konsekwencji oryginału. Nie wiem, czy byłby to najlepszy serial polskiej telewizji, za to na dekady pozostałby jedyny w swoim rodzaju. Podobnie jest z „Hiszpanką”: nie jest to wizja historii, którą widz może kupić bez reszty, ale jest dużo uroku w upartym dążeniu do osobności, które najlepiej określa najnowszy projekt Barczyka.

Tekst oryginalnie ukazał się tutaj.

piątek, 23 stycznia 2015

Czarny węgiel, kruchy lód





Od dzisiaj na ekranach Czarny węgiel, kruchy lód, niepozorny, świetny chiński kryminał, którego warto nie przegapić. Poniżej moja recenzja dla miesięcznika "Kino".



Zwycięzca festiwalu w Berlinie, film Diao Yinana „Czarny węgiel, kruchy lód” pokazuje, jak wielkie możliwości kryje stary, uniwersalny wzorzec filmu noir. Punkt wyjścia, jak w przypadku każdego filmu gatunkowego, jest prosty, podany według przepisu. Podobnie prosta jest rama historii, czyli dochodzenie pełne zwrotów akcji. Dana z góry została także tonacja filmu i widzowie wiedzą, że będą się nią rozkoszować, patrząc przez prawie dwie godziny na ludzi niekoniecznie złych, ale takich, których życie nagle boleśnie się skomplikowało. Wszystkie te składowe są podane w „Czarnym węglu...” wzorowo, reszta to naddatki historii, odcienie, które niemal ze sceny na scenę każą czytać całość nieco inaczej. I to one, rzecz jasna, są najważniejsze, bo wnoszą w „Czarny węgiel...” element nienachalnej poezji, za który kocha się czarne kryminały.

Na liniach produkcyjnych kilkunastu fabryk robotnicy odkrywają makabryczne znaleziska. Razem z dostawami węgla przyjechały fragmenty ludzkich zwłok. Identyfikacja byłaby trudna, gdyby nie to, że przy jednym z kawałków ciała zostają znalezione dokumenty młodego mężczyzny, pracownika obsługującego węglową wagę. Dochodzenie prowadzi Zhang (Liao Fan, nagroda aktorska w Berlinie), a pierwszy trop, który wybiera, okazuje się katastrofą. Kierowca ciężarówek z węglem jest uzbrojony i rutynowe zatrzymanie zmienia się w masakrę. Zhang wychodzi ze strzelaniny lekko ranny, ale nie może darować sobie pomyłki.

Pięć lat później życie Zhanga nadal jest naznaczone przez popełniony błąd. Mężczyzna pije, karierę policjanta zamienił na fuchę w podrzędnej firmie ochroniarskiej. Pewnego dnia dawny znajomy z policji wprowadza Zhanga w śledztwo, które wiąże się z tamtym tajemniczym morderstwem sprzed lat. Podejrzenie tym razem pada na Wu Zhizhen (Gwei Lun-Mei), żonę pierwszej ofiary. Zhang koniecznie chce wrócić do gry, zaczyna śledzić kobietę, w poszukiwaniu ostatniej szansy na wyrwanie się z życiowego letargu.

Dynamika opowieści opiera się, zgodnie z regułami gatunku, na napięciu między Zhangiem a Zhizhen. Rzecz nie jest prosta, bo podobnych par były w kinie tysiące, trzeba więc precyzyjnego rysunku postaci, żeby całość nie wydała się zbyt konwencjonalna, pozbawiona życia. Twórcy filmu poradzili sobie znakomicie, także dlatego, że nie bali się doprowadzić postaci do ekstremum, aż do granicy, poza którą całość stałaby się mało znośna dla widza. Zhang nie jest ani tragicznym amantem, ani zgorzkniałym mędrcem – często jest po prostu zataczającym się i obłapiającym kobiety pijakiem.

Jego życiowa katastrofa nie została wystylizowana i byłaby krępująca dla widzów, gdyby nie spryt, który Zhang potrafi z siebie wykrzesać. Mężczyzna odstaje od swoich znajomych z policji – w podniszczonych ubraniach i z wiecznie potarganymi włosami wygląda jak ktoś, dla kogo czas zatrzymał się w miejscu. Podobnie Zhizhen nie jest modelową „zimną kobietą”, ale kimś jakby w stanie stuporu, jej emocjonalne wycofanie jest jednym ze źródeł grozy w filmie. Dlatego też przyciąganie pomiędzy parą bohaterów – obowiązkowe jak szereg innych elementów – wypada wyjątkowo niepokojąco. Zhizhen uwodzi Zhanga, wykorzystując właśnie swoją pustkę, swoją niezdolność do czucia i działania. Jeśli femme fatale udaje martwą, to kim staje się jej kochanek, detektyw?

Diao Yinan używa wyrazistych efektów, ale nie przekracza granicy, poza którą film zmieniłby się w kino eksploatacji, przyjemnych dla koneserów okropieństw. W sposób zupełnie niepojęty udaje mu się podtrzymać ten rodzaj zainteresowania i, mimo wszystko, sympatii dla oglądanych na ekranie postaci, który sprawia, że „Czarny węgiel...” pozostaje w granicach gatunku, nie tracąc nic ze swojego intrygującego charakteru. Mnóstwo jest tu zresztą dyskretnych poetyckich atrakcji, o których wspominałem na początku.

W kadr operatora filmu, często korzystającego z ogólnych planów, trafia krajobraz chińskiej prowincji, ani malowniczej, ani okropnej. Podobnie większość scen rozgrywa się w zwykłych miejscach: tandetnych salonach fryzjerskich, niemodnych salach tanecznych, jadłodajniach, w których się je, nie zdejmując zimowej kurtki. W każdym chyba filmie noir jest przynajmniej jeden element, który nie do końca daje się skleić z resztą i dzięki temu działa niczym zaklęcie (vide hasło „Chinatown” w filmie Polańskiego lub powtarzająca się muzyczna fraza grana na saksofonie w „Harrym Angelu”). W filmie Diao Yinana jest tym elementem tajemniczy klub nocny, który stanowi klucz do rozwiązania zagadki. Jego rozświetlona, wielokolorowa fasada wydaje się pochodzić z innego świata i, podobnie jak bar Jacquesa Renaulta w „Twin Peaks”, to ona staje się punktem przejścia. Granicą między normalnością a drugą stroną lustra. Tą stroną, po której wreszcie odkryta zostaje prawda.

Oglądając „Czarny węgiel...” cieszyłem się, że taki film wygrał na dużym międzynarodowym festiwalu. Że ów rodzaj trudnej filmowej poezji, tworzonej nie dzięki artystowskiej pozie, ale uporczywej pracy z estetyką i techniką opowiadania, nadal bywa doceniany. Oby to znaczyło, że więcej takich filmów będzie można zobaczyć w kinach.


Tekst w wersji papierowej w styczniowym "Kinie".

niedziela, 11 stycznia 2015

11 najlepszych filmów 2014. roku






Chwalebnej tradycji pisania podsumowań musiało stać się zadość także na aprile. Poniżej zamieszczam listę najlepszych filmów w polskiej dystrybucji w 2014 roku, stworzoną na potrzeby ankiety miesięcznika „Kino” (na stronie pisma można znaleźć wynik głosowania). Tytuły uporządkowałem od najlepszego, co nie znaczy, że ostatnie filmy na liście są "najgorsze". Część wybranychfilmów z pewnością nie zaskakuje (np. Wielkie piękno czy Boyhood) inne pewnie już bardziej (w tym jeden z moich faworytów, świetne Mapy gwiazd). Pod listą specjalny dodatek – parę słów o świetnym filmie, który do dystrybucji jeszcze nie trafił.



  1. Nieznajomy nad jeziorem (reż. Alain Guiraudie, 2013)

Pierwszy w zestawieniu film to nadzwyczaj precyzyjny kryminał, pięknie opowiedziany i zagrany. Historia rozgrywa się w środowisku mężczyzn spotykających się na plaży nudystów. Guiraudie fantastycznie różnicuje ich charaktery – rysunek postaci jest wyrazisty i odpowiednio zrównoważony przez formalną elegancję filmu.
Jak w każdym dobrym kryminale, historia tajemniczego zabójstwa jest punktem wyjścia do fundamentalnych pytań – tym razem o współczesne postaci samotności.

  1. Mapy gwiazd (reż. David Cronenberg, 2014)

Cronenberg w swoim ostatnim filmie podejmuje temat ograny, ale udowadnia po raz kolejny, że oryginalność tematu nie ma znaczenia. Jest to jego dawna droga: kanadyjski reżyser zaczynał w końcu od filmów gatunkowych, ale napełniał pełne klisz fabuły intensywnością niespotykaną w filmowej masówce. Tytułowe „mapy gwiazd” to zarazem mapa Hollywood, miejsca akcji, którego geografię wyznaczają rezydencje sław, jak i aluzja do ruchu ciał niebieskich. Od dawien dawna wierzono, że gwiazdy kierują naszym losem, a tematem filmu Cronenberga jest fatum: współcześni celebryci przypominają tutaj postaci antycznych tragedii – ich chwilowa wielkość jest zawsze okupiona winami, za które prędzej czy później trzeba będzie zapłacić.

  1. Wielkie piękno (reż Paolo Sorrentino, 2013)
  2. Scena zbrodni (reż. Joshua Oppenheimer, 2012)

O filmie Oppenheimera pisałem dla miesięcznika „Kino” (o jego najnowszym dokumencie, pokazywanym w Wenecji The Look of Silence, pisałem na blogu), o Wielkim pięknie mówiłem w radio RDC (link także na blogu). Filmy skrajnie różne, ale jednakowo warte polecenia, każdy z innych powodów.

  1. Boyhood (reż. Richard Linklater, 2014)

Film Linklatera wśród wszystkich filmów pokazywanych w dystrybucji jest jednym z najbogatszych. Jest tu właściwie wszystko – opowieść o dorastaniu, portret skomplikowanej współczesnej rodziny, aż po polityczny komentarz do sposobu, w jaki przez dekadę zmieniała się Ameryka. Najlepsze zaś jest to, że Linklaterowi, kręcącemu film z tymi samymi aktorami przez szereg lat, udało się uczynić opowiadaną historię spójną i jednolitą.

  1. Tom (reż. Xavier Dolan, 2013)

Dolan regularnie kręci ciekawe filmy; Tom spośród wszystkich wydał mi się najbardziej udany.

  1. Zniewolony. 12 Years a Slave (reż. Steve McQueen, 2013)

McQueen nakręcił film kanoniczny, który na długo pozostanie najważniejszą historią o okrucieństwie niewolnictwa i o palącej potrzebie sprawiedliwości i zadośćuczynienia.

  1. Wilk z Wall Street (reż. Martin Scorsese, 2013)

O filmie pisałem dla Dwutygodnika, tekst można znaleźć tutaj. Scorsese na kryzys giełdowy odpowiada w swoim stylu, przedstawiając farsową wersję Chłopców z ferajny.

  1. Nimfomanka cz. 1 (reż. Lars von Trier, 2013)

Film von triera jest nierówny, ale w ciekawy sposób ożywia formułę filozofującej opowieści erotycznej. Część pierwsza historii miała w sobie cenną przewrotność i świeżość.



  1. Kiedy umieram (reż. James Franco, 2013)

W tym niepozornym, ale bardzo ciekawym filmie, James Franco bierze na warsztat powieść Williama Faulknera. Powstała intensywna historia, w której surowy portret życia ubogiej rodziny wpisany jest w niemal oniryczną opowieść o śmierci i miłości.


***

I na koniec tytuł spoza dystrybucji, bez którego zestawienie najlepszych filmów mijającego roku byłoby niepełne - Heaven Knows What braci Josha i Benny'ego Safdich, pokazywany na zeszłorocznym festiwalu w Wenecji (obszerniej pisałem o nim w relacji z festiwalu, opublikowanej w "Kinie").



Główną rolę w filmie zagrała Arielle Holmes, którą Safdie spotkali przy okazji researchu do innego tytułu. Wedle legendy o genezie projektu, twórcy filmu poprosili Holmes o spisanie historii swojego życia, a ta dostarczyła im obszerny manuskrypt, tworzony metodą partyzancką na komputerach wystawionych w salonach sprzedaży. Film oparty jest na przeżyciach z okresu, który Holmes spędziła jako bezdomna narkomanka na ulicach Nowego Jorku.

W Heaven Knows What naturalistyczna opowieść o życiu narkomanów przełamana jest przez tragiczną historię miłości między główną bohaterką a jednym z mieszkających na ulicy chłopców. Estetyka całości jest więc rozpięta między dwoma rejestrami, jednym z filmu dokumentalnego, drugim – z gotyckiego romansu. I o dziwo całość jest świetnie wyważona. 

Film pokazano już na kilku festiwalach, zdobył przychylne recenzje, więc jest szansa, że w 2015 roku znajdzie dystrybutora.