Pokazywanie postów oznaczonych etykietą horror. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą horror. Pokaż wszystkie posty

piątek, 13 marca 2015

O Coś za mną chodzi Mitchella





Dla Dwutygodnika napisałem o amerykańskim horrorze Coś za mną chodzi, który właśnie wszedł na polskie ekrany. Z pewnością będzie to jeden z najciekawszych filmów gatunkowych, jakie będzie można obejrzeć w tym roku w kinach.
Cytuję ze strony Dwutygodnika, tekst można znaleźć tutaj.


Ciesz się swoim przesądem



Jest takie okropne określenie, którego często używa się, kiedy twórcy jakiegoś filmu gatunkowego próbują refleksyjnie wpisać reguły gatunku w swoją opowieść. Kiedy zaznaczają, że dobrze wiedzą, że dana scena, postać, muzyka są typowe, że w ten sposób używano ich wiele razy. O takich historiach mawia się, że „grają z oczekiwaniami widzów”. Wynika z tej frazy, że filmy, które świadomie trzymają się gatunkowej typowości „nie grają z oczekiwaniami”. I to właśnie należałoby powiedzieć o „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella – że nie gra z oczekiwaniami, tylko wypełnia je z naddatkiem i każe się tym rozkoszować.

Polskie tłumaczenie tytułu filmu, choć brzmi niezbyt zgrabnie, jest w pełni adekwatne wobec fabuły. Para nastolatków spotyka się na samochodową randkę. Po seksie chłopak ogłusza dziewczynę, a ta budzi się przywiązana do krzesła w jakimś opustoszałym magazynie. Kochanek zgodnie z logiką młodzieżowego horroru wyjaśnia, że musiał ją związać, ponieważ ma jej do przekazania bardzo ważną wiadomość. Otóż od dłuższego czasu „coś”, jakaś nieznana istota, upodabniająca się do wielu znanych mu osób, chodzi za nim i próbuje zabić. Jedynym sposobem na uratowanie się jest przekazanie – poprzez seks – problemu następnej osobie. Istota zaczyna prześladować wtedy tamtego lub tamtą. Aż jej nie zabije, bo wtedy zaczyna znowu ganiać wcześniejszą osobę z łańcuszka, i tak dalej. Dziewczyna początkowo myśli, że chłopiec zwariował, ale po jakimś czasie rzeczywiście pojawia się „coś”, złowrogo sunące w jej kierunku.

Początkowo żadna osoba nie chce wierzyć Jay w jej problem, tym bardziej że tajemniczej istoty nie widzi nikt, kto nie byłby „zarażony”. Ale jak to bywa w podobnych historiach, najbardziej lojalna grupa przyjaciół w końcu daje wiarę i zaczyna pomagać prześladowanej. Ta jednak wie, że jest tylko jeden sposób na odsunięcie zagrożenia – seks z najbardziej odległymi, anonimowymi osobami. 

Typowe dla każdego horroru jest pomieszanie seksualności z bólem i śmiercią. Horrory o młodzieży dodają do tego zestawienia pewien dodatkowy zwrot, związany z sytuacją inicjacji i wtajemniczenia. Przed wybraniem się do kina na film Mitchella warto przypomnieć sobie chociażby kapitalną scenę z „Postrachu nocy” Toma Hollanda, w której uwodzicielski wampir z wprawą namawia młodego chłopca do grzechu, grając na nucie lęku i poczucia odrzucenia. 

Niepokój, związany z ryzykiem własnej nieadekwatności, pewne otwarcie, niedookreślenie pragnień, są na różne sposoby wpisane w te fabuły. Nie musi to mieć wiele wspólnego z pruderią filmowej kultury, za to wiele z pewnym powszechnym rodzajem przesądu związanym ze sferą, gdzie, jak przeczuwamy, kryje się tyle przyjemności i cierpienia zarazem. Ten przesąd nie jest w pełni świadomy, a w każdym razie nie można się do niego przyznawać: w końcu nie wypada podchodzić do tych spraw z drżeniem, wypada mieć do nich podejście oświecone, bliskie raczej poetyce przepisów higienicznych niż religijnych rytuałów.

Między innymi dlatego cały ten niepokój w horrorach o młodzieży rzadko bywa podejmowany wprost. Zazwyczaj funkcjonuje wpisany w serię typowych scen. Jedna z nich, ograna do bólu, wygląda tak: randka właśnie zaczyna zmierzać w dobrym kierunku. Para wyraźnie ma się ku sobie,  i kiedy ma już dojść do właściwego aktu, staje się coś strasznego: do sypialni lub samochodu wpada maniak i zaczyna się jatka. Złośliwy interpretator powiedziałby, że jest to szczęśliwe dla kochanków rozwiązanie: być może większą katastrofą byłoby rozczarowanie nieudanym zbliżeniem... W „Coś za mną chodzi” do seksu dochodzi, ale po tym cały problem dopiero się zaczyna. I właśnie na tym grają twórcy, co sygnalizują już w tytule filmu, skoro it follows znaczy nie tylko, że coś (za czymś lub kimś) podąża, ale też najbardziej ogólnie, że „coś wynika”, „coś następuje”. Nie chodzi więc w filmie Mitchella o sam seks, ale o jego konsekwencje: o to, co następuje po inicjacji. 

Ta sama intuicja zawarta jest w ociekających seksualną symboliką filmach o wampirach: w końcu, kiedy nastąpi ukąszenie, jest już za późno. Ofiara sama zmienia się w wampira i pocałunek śmierci przekazuje dalej. Raz przeżytego wtajemniczenia nie da się cofnąć. Mitchell, znów, wycisnął tę intuicję do końca, aż do granic śmieszności. Na speszone pytanie: „co dzieje się po tym”, pada odpowiedź – za „tym” jest jeszcze więcej tego samego, i tak aż do końca życia. W ten sposób, mówią twórcy filmu, próbujemy oszukać śmierć, uciec jej chociaż na chwilę. I mówią to bardzo dosłownie, używając konwencji z czasów, kiedy powstawały ostatnie niewinne narracje tego typu. 

Czasem niewinności, przekonuje się nas w „Coś za mną chodzi”, były lata 80. Wszystko w filmie Mitchella jest z tego czasu właśnie, począwszy od stylizowanej muzyki, aż po postaci przyjaciół głównej bohaterki, którzy bardziej przypominają nieco starszych tylko, poczciwych bohaterów „Goonies” niż ironicznych pieszczochów z „Krzyku” Wesa Cravena. Świetnie się ta stylizacja udała, może właśnie dzięki temu, że samoświadome lata 90. ma ona tak daleko za sobą. Można byłoby pomyśleć, że ironia się skończyła i wracają czasy naiwności, gdyby nie to, że naiwność nigdy przecież na dobre nie opuściła głównego nurtu. „Coś za mną chodzi” to jednak nisza, stylowy film, skierowany do widzów rozmiłowanych w estetykach sprzed lat. Tyle że bez naddatku domorosłej filozofii, opowiadany z wiarą w moc prostoty, podany bez nostalgii. Kto ma kontakt ze swoimi przesądami i nie wstydzi się ich, będzie cieszyć się tym filmem bez poczucia winy.

piątek, 20 maja 2011

koniec świata cd.


1. Dwa tygodnie po moim ostatnim wpisie Lars von Trier stał się persona non grata festiwalu w Cannes. Jego niefortunna wypowiedź została na gorąco skomentowana m.in. przez bloggerów Huffington Post. Jeden z nich uderza w ton moralnego oburzenia, drugi traktuje sprawę jako "dziecinny wybryk". Co ciekawe, ten sam autor w jednym tekście formułuje dwie sprzeczne interpretacje. Tę o głupim, dziecinnym żarcie z jednej strony, z drugiej zaś - sugerującą, że sprawa jest wyreżyserowanym "występem" podgrzewającym atmosferę wokół najnowszego filmu.

Warto zobaczyć film z konferencji prasowej. W pewnym momencie reżyser zdaje sobie sprawę, że jego wypowiedź jest katastrofą: uspokajająco mówi do siedzącej obok Dunst: "nadejdzie koniec [tej wypowiedzi]". A jednak - zdanie okazuje się silniejsze od niego i uruchomiony proces skojarzeń rządzi się własnymi prawami.

Potraktowana jako skandal wypowiedź von Triera zdaje mi się echem tego samego problemu, który był poruszany w Europie: to miejsce na mapie, nie jest jedynie przestrzenią rządów abstrakcyjnie pojmowanych wartości, ale powikłanych osobistych historii, zbyt często związanych z przerażającą stroną Historii. Bezsilny bohater Europy jest złapany w sieć wbrew swojej woli: nie jest w stanie zrozumieć kim jest, ani po której ma stać stronie; niewątpliwie chciał dobrze, ale każdy krok powoduje zwiększenie cierpień -- jego i innych ludzi. Oczywiście to, co w Europie jest tragedią, w nieszczęsnej wypowiedzi podczas konferencji prasowej zostaje zamienione w farsę.

Co będzie można powiedzieć o Melancholii?



2. W poprzednim wpisie obiecałem parę słów o "innym końcu świata", w którym przeczucie apokalipsy powiązane jest z pewnym rodzajem nadziei. Chodziło o film Hardware (1990) Richarda Stanleya.



Trudno powiedzieć o tym filmie, że jest "zapomniany", bo chyba nigdy nie przebił się do powszechnej świadomości. Dystrybuowany w Polsce na wideo, w heroicznych dla kultury filmowej czasach osiedlowych wypożyczalni, parę razy pokazany w niszowych kanałach telewizyjnych. Ceniony głównie ze względu na ścieżkę dźwiękową, zbierającą kanon muzyki post punkowej lat 80. Nie dalej jak rok temu, ku mojemu miłemu zaskoczeniu, wydany w Polsce na dvd (pod kategorią "film kultowy") przez małą i bardzo ambitną firmę dystrybucyjną Solopan.
Zacznę od tytułu, a horror Stanleya funkcjonował pod kilkoma. Na wideo w Polsce - najbardziej dramatycznym i głupkowatym zarazem, mianowicie Robot śmierci. Inny tytuł oryginalny to Mark 13. Rzecz ważna dla fabuły filmu: tak nazywa się robot testowany przez jedną z korporacji zajmujących się uzbrojeniem. Testy odbywają się w "strefie" - skażonym radioaktywnie terenie, przypominającym pustynię. W zdegradowanym świecie filmu, strefa jest obszarem zakazanym, ale tez jedynym źródłem utrzymania dla sporej grupy śmiałków przemierzających ja w poszukiwaniu cennego złomu. Jeden z nich przynosi fragmenty rzeczonego robota w prezencie swojej dziewczynie, Jill. Maszyna rekonstruuje się i zaczyna małej skali apokalipsę w mieszkaniu kobiety.

Hardware rozgrywa się w niedalekiej przyszłości, i jest to przyszłość aż za dobrze rozpoznawalna: super-industrializacja, skażenie radioaktywne, kontrola urodzeń w kraju rządzonym przez pseudofaszystowski, technokratyczny rząd, powiększająca się nędza.

Testowany przez wojsko robot zostaje nazwany Marek 13 od fragmentu Biblii, otwierającego jako motto jedną z wersji montażowych filmu (nie tę na dvd, a pokazywaną niegdyś w telewizji i przyciętą w kilku co bardziej krwawych fragmentach): "no flesh shall be spared". Dokładniej jest to Mar. 13.20: "A jeśliby Pan nie skrócił tych dni, nie ocalałaby żadna istota, ale ze względu na wybranych, których wybrał, skrócił te dni" (wg Biblii Warszawskiej). To ciekawe przesunięcie, które obserwujemy między wybranym fragmentem tekstu, a całym wersetem: "nie ocalałaby żadna istota" we właściwym kontekście nie jest przepowiednią zniszczenia, ale zdaniem hipotetycznym: nikt nie zostałby przy życiu gdyby nie wzgląd na wybranych.

Znacząca zdaje się przestrzeń otwarta przez to przesunięcie: pomiędzy dającym w istocie nadzieję fragmentem biblijnym, a fragmentem wybranym na motto filmu (i odnoszącym się do wojskowej technologii, do logiki zniszczenia rządzącej militarnym przemysłem,a le i bardziej ogólnie - do sytuacji świata przedstawionego filmu), podkreślającym najgorszą możliwość.

Hardware na szereg bardzo ciekawych sposobów komentuje lęki, które do dzisiaj są aktualne. Wszystkie zjawiska, które w nim opisane, trwają. Do pewnego stopnia zdezaktualizował się schemat, wedle którego zbudowano głównych bohaterów. Pomimo wpisanego w film poczucia zagrożenia Hardware jest w zasadzie typowym dla czasu swojego powstania filmem nostalgicznym, pełnym fragmentów "wizyjnych", naiwnej nieco apokaliptycznej poezji. W charakterystyczny sposób łączy tez kostium horroru gore z krytyką cywilizacji. Jednak to, co należy podkreślić, to właśnie zabarwienie emocjonalne, dzięki któremu bohaterowie z miejsca stają się bliscy widzom. Zarówno przemierzający strefę Moses (Dylan McDermott), jak jego dziewczyna Jill (Stacey Travis) są pozbawieni złudzeń (w nieco pretensjonalnym stylu, charakterystycznym dla "łatwego cynizmu"), jak nostalgiczni właśnie, zapatrzeni w stracone szanse. Dzięki temu nadal jest w nich coś godnego współczucia, a zarazem niedzisiejszego, pewien typ romantyzmu, na który trudno już sobie pozwolić.

Oglądany dzisiaj, Hardware ma właśnie ten urok czasów, w których pod powierzchnią pozornie zimnego rozpoznania sytuacji, kryła się jeszcze romantyczna tęsknota za tym, jakie życie "mogłoby być". Była to jedna z kanonicznych, np. wg Fredrica Jamesona, cech filmu postmodernistycznego: główny bohater nastawiony na recepcję przeszłości, na wspomnienie mające w sobie urok straconego świata. Wydaje się, jakby dzisiaj taka konstrukcja była już niemożliwa: przełom lat 80 i 90 miał w sobie pewien ładunek nadziei, który dzisiaj zdaje się ustępuje zimnemu realizmowi jako kulturowo pożądanej postawie.

W którym miejscu Hardware szukać owej nadziei? Nie jest to wcale oczywiste w filmie, jak już wspomniałem, z założenia krytycznym. Współczesnością w Hardware jest nie tylko postępująca degradacja świata, ale poczucie, że nieodwołalna katastrofa już się wydarzyła. Cały świat zachodni zmienia się w jedno wielkie rumowisko, a przeszukiwanie śmiecia i handlowanie nim jest przywilejem najsilniejszych. Nadzieja mieści się gdzieś ponad tym opisem: w przeczuciu, że na szczycie wielkiego śmietniska jest się uwolnionym od ciężaru rzeczy. Nagle całe tony śmiecia zalegające postapokaliptyczną metropolię zaczynają tracić znaczenie. To wysypisko składa się oczywiście z samych cennych fragmentów, z najnowszych technologii, wysoko przetworzonych rzadkich surowców. Jednak kiedy nie ma już nadziei w technologii, i to co niegdyś miało przekształcać życie człowieka okazuje się tylko chwilowo użytecznym balastem, z którego można z wielkim wysiłkiem wycisnąć jakieś resztki wartości, pozostaje poczucie uwolnienia.

To właśnie poczucie rozwija się w finale filmu. Ostateczna katastrofa jest także momentem, w którym opadają wszelkie zasłony i okazuje się kto jest wybranym: kto potrafi odkryć prawdziwą wartość (czy raczej jej brak) technologicznego śmiecia. Oczywiście to, co najlepsze w tym filmie, jest zarazem tym, co bardzo się zestarzało: akceptowanie takiej ideologii "wolności po katastrofie" jest już dzisiaj chyba niemożliwe. Zmiana świadomości nie wystarczy, potrzeba innego rodzaju interwencji: stąd np. w Babylon A.D. (2008), ciekawym filmie Mathieu Kassovitza, apokaliptyczny świat wszechobecnego konfliktu zbrojnego zostaje przemieniony przez mesjańską, nadprzyrodzoną interwencję. Coraz więcej potrzeba, żeby napełnić postapokaliptyczny świat nadzieją. Hardware Richarda Stanleya, choć dzisiaj trudny do przyjęcia poważnie, jest bardzo cennym dokumentem zapisującym, co mogło przekonywać jeszcze dwadzieścia lat temu.