Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bracia Dardenne. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bracia Dardenne. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 5 stycznia 2017

„10” 2016




10” 2016


Od kilku lat uczestniczę w zabawie organizowanej przez miesięcznik „Kino”, czyli w głosowaniu na najlepsze kinowe filmy minionego roku. W papierowym wydaniu można znaleźć listę po zliczeniu wszystkich głosów, a poniżej wklejam swoją dziesiątkę z komentarzami:


  1. Tysiąc i jedna noc (trylogia), As Mil e Uma Noites, reż. Miguel Gomes. Portugalia, Francja, Niemcy, Szwajcaria 2015.

Reżyser dokonał rzeczy niemal niemożłiwej: stworzył aktualny komentarz do wydarzeń politycznych ostatnich lat i równocześnie film odwołujący się do wzorców uniwersalnych opowieści o ludzkich namiętnościach, bólu i marzeniach. Na ekranie widzimy go, jak w panice ucieka przed ekipą swojego filmu, pewien, że nie podoła zadaniu. A jednka się udało...

Jest to najlepszy film o kryzysie finansowym, jaki zdarzyło mi się oglądać. Bardzo ważny także dla zrozumienia współczesnej Europy i jej kryzysu. A przy tym film zajmujący, zabawny, poruszający.

Film Gomesa składa się z trzech pełnometrażowych części, które w Polsce wchodziły do kin w rytmie kolejnych miesięcy. Jeśli miałbym je uszeregować, to za najlepszą uznałbym część drugą, z niezrównaną sekwencją o sędzi, która z rosnącą bezsilnością i rozpaczą odkyrwa kolejne kręgi głupoty, korupcji i zła. Wszystkie trzy filmy razem składają się na wydarzenie bez precedensu w kinie ostatnich lat.


  1. Scena ciszy, The Look of Silence, reż. Joshua Oppenheimer. Dania, Indonezja, Finlandia, Norwegia, Wielka Brytania, Izrael, Francja, USA, Niemcy, Holandia 2014. 103’.

Widziałem film Oppenheimera ponad dwa lata temu w Wenecji, pisałem o nim na blogu, wstrząsające dopełnienie równie mocnej Sceny zbrodni.


  1. Dzieciństwo wodza, The Childhood of a Leader, reż. Brady Corbet. Wielka Brytania, Węgry, Francja 2015. 115’.

Recenzję pisałem dla Kina – fascynujący, zagadkowy film.


  1. Major, Mayor, reż. Jurij Bykow. Rosja 2013. 99’.

Dureń Bykowa był na liście z poprzedniego roku (moja recenzja dla "Kina" tutaj), na tę trafia Major – film przemknął przez polskie kina (pokazywany bodaj na jednym ekranie...) ale warto do niego dotrzeć. To świetnie zrealizowany, trzymający w napięciu thriller, w tle – tak samo jak w przypadku Durnia – głęboka i smutna refleksja o współczesnej Rosji , a może i o korupcji każdej władzy.

  1. Nieznajoma dziewczyna, La fille inconnue, reż. Jean-Pierre Dardenne, Luc Dardenne. Belgia, Francja 2016. 113’.

W grudniowym numerze „Kina” ukazał się mój esej o kinie braci Dardenne. Staram się w nim pokazać, że ich filmy najlepiej analizować nie przez pryzmat pojęć realizmu czy „kina społecznego”, ale przez formułę moralitetu. O Nieznajomej dziewczynie pisze tam tak:

Najnowszy film Dardenne'ów ma strukturę sądu nad jego bohaterami. Określa się przewinienia, bohaterowie podają swoje usprawiedliwienie, wyjaśniają motywy. Osąd dla jednych może być bardziej łaskawy, niż dla innych, ale wszyscy poddani są bezlitosnemu spojrzeniu kamery. Spojrzenie to skierowane jest niby na tych, którzy znaleźli się na ekranie, ale widzowie nieraz poczują je na sobie. Stąd oglądanie najnowszego filmu Dardenne'ów nie należy do doświadczeń przyjemnych: raczej pozwala odczuć ciężar użytej tu formuły przypowieści, sprawiającej, że historia wydaje się każdemu słuchającemu opowieścią o nim samym.

Całość tekstu w papierowym wydaniu "Kina".

  1. Spotlight, reż. Tom Mccarthy. USA 2015. 128’.

  1. Miara człowieka, Le Loi du marché, reż. Stéphane Brizé. Francja 2015. 93’.

Miejsca szóste i siódme to dwa filmy realizujące klasyczne wzorce – jeden to trzymający w napięciu film „dziennikarski” na wzór Wszystkich ludzi prezydenta, drugi to udany przykład zastosowania formuły realistycznej. Oba warte uwagi. W przypadku Spotlight zdarzyła się zresztą rzecz skądinąd rzadko spotykana – film jest zarówno udany, jak i nagrodzony Oscarem najważniejszej kategorii...

  1. Kosmos, Cosmos, reż. Andrzej Żuławski. Francja, Portugalia 2015. 103’.

Ostatni film Andrzeja Żuławskiego to fascynująca, karkołomna próba zmierzenia się z pisarstwem Gombrowicza, właściwie niemożliwym do przeniesienia na ekran. Jak zwykle w przypadku tego reżysera film pełen fascynujących rozwiązań. 

  1. Pasolini, reż. Abel Ferrara. Francja, Belgia, Włochy 2015. 84’.

W filmie Ferrary najbardziej spodobała mi się pokora, z jaką twórca Złego porucznika potraktował swój temat. Nie przepadam za kinem biograficznym, wytwarzane w nim poczucie realizmu wydaje mi się zawsze skłamane. Nie cenię sposobu, w jaki aktorzy, choćby wybitni, naśladują drobiazgowo zachowania swoich „modeli”. Sam trailer Żelaznej damy z Meryl Streep wykrzywiającą twarz w groteskowych minach przyprawiał mnie o dreszcze zażenowania.

Film Ferrary jest inny – tutaj Pasolini to nie tyle konkretna jednostka, co figura, wehikuł pewnych myśli wypowiadanych z ekranu. Podstawowym zadaniem Willema Dafoe nie było „stać się Pasolinim”, ale przekonująco podawać kolejne cytaty z wypowiedzi reżysera. Na ile znam te wypowiedzi, na przykład ze wspaniałego, ostatniego wywiadu udzielonego przez Pasoliniego na krótko przed śmiercią, Ferrara jest wierny literze. Swoim filmem natomiast nie próbuje naśladować dzieł autora Włóczykija – i dobrze.

O filmie Ferrary pisałem już na blogu. W notce link do dyskusji w Programie Drugim Polskiego Radia.
  1. High-Rise, reż. Ben Wheatley. Wielka Brytania 2015. 119’.

High-Rise Wheatleya to alegoryczna opowieść o podziałach klasowych. Film wystylizowany nieraz do granic autoparodii, przypomina magazyn wypchany pomysłami różnej jakości. Jeśli polubiłem go na tyle, żeby trafił na listę, to dzięki nieoczywistej konstrukcji głównego bohatera, który jest w tej historii bardziej świadkiem, niż protagonistą. To dobra formuła, a rzadko wykorzystywana w kinie. Podobne cechy miał bohater Crash Davida Cronenberga, innego filmu opartego na prozie J. G. Ballarda. Film Cronenberga udał się nieporównanie bardziej, ale próba Wheatleya też jest dość ciekawa, by poświęcić na nią wieczór.




Na liście z rozmysłem nie umieściłem Syna Szawła. Wspominam o tym, bo na zbiorczej liście „10” „Kina” to numer jeden. Film wydaje mi się problematyczny z wielu powodów, ale tu raczej nie miejsce i pora na ich roztrząsanie.  

piątek, 27 lutego 2015

Bracia Dardenne o lęku przed bezużytecznością





Bracia Dardenne nakręcili kolejny ważny film. Tym razem o świecie, w którym praca staje się przywilejem, w którym straszy widmo bezużyteczności. Na "Dwutygodniku" ukazała się moja recenzja z filmu (oryginalny adres), cytuję niżej:


Czy czujesz się bezużyteczny?

„Dwa dni, jedna noc” Jeana-Pierre'a i Luca Dardenne'ów to film zarazem niezwykle aktualny i precyzyjny. Twórcy wzięli na warsztat temat, który określa życie milionów ludzi w Europie: stawiają pytanie o solidarność pracowników wobec bezwzględnych norm wydajności i konkurencji. I ujmują to pytanie w ramy znakomicie skonstruowanej, pełnej napięcia historii.

Bracia Dardenne przed fabułami przez wiele lat kręcili dokumenty. Można to wyczuć w kolejnych realizacjach Belgów. Obrazy duetu są pozbawione filmowych atrakcji, rządzi nimi oszczędność – a nawet asceza – środków. Przez to tym wyraziściej na pierwszym planie zarysowują się postaci i problem, w metaforycznym skrócie ukazujący jakąś część europejskiej rzeczywistości. Nie inaczej jest i tym razem.

Sandra (Marion Cotillard) przez ostatnie miesiące leczyła się z depresji. Teraz próbuje wrócić do pracy w fabryce, ale czeka ją niemiła niespodzianka. Jej współpracownicy otrzymują propozycję: mogą wybrać, czy wolą, żeby ich koleżanka na nowo podjęła pracę, czy też wolą premię (okrągłe tysiąc euro), którą otrzymają w zamian za to, że jej stanowisko pracy zostanie zredukowane. Sandra przegrywa pierwsze głosowanie.

Kobieta początkowo chce się poddać. Wokół niej są jednak osoby, które namawiają ją, żeby podjęła walkę o siebie. Koleżanka z pracy wyprosiła u szefa nowe głosowanie, bo przy okazji pierwszego fabryczny brygadzista prośbą i groźbą wpływał na decyzję. Menadżer, który ma w końcu interes w ograniczeniu zatrudnienia, niechętnie, ale jednak przystaje na to, by dać Sandrze drugą szansę. Tutaj jednak dla kobiety zaczyna się najtrudniejsza część: dużo łatwiej będzie skłonić innych do głosowania za jej powrotem, jeśli osobiście przypomni im, że chce wrócić do pracy. Za namową męża (w tej roli stały aktor Dardenne'ów, Fabrizio Rongione) zdobywa adresy innych pracowników i zaczyna ich odwiedzać. Ma jeden weekend, by dotrzeć do wszystkich, w poniedziałek rano drugie głosowanie ostatecznie zdecyduje o jej przyszłości.

Sandra uważa, że nie może jej się udać, co więcej, rozumie innych pracowników i to, że przecież każdy z nich pewnie potrzebuje dodatkowych pieniędzy. Perspektywa bezrobocia i kolejnych miesięcy (lat?) spędzonych w domu jest dla niej fatalna, ale brak jej też wiary w to, że może jakoś wpłynąć na swój los. Przede wszystkim nie wierzy, że może być w fabryce jeszcze potrzebna. Kiedy była na zwolnieniu, poradzono sobie bez niej, więc dlaczego teraz miałoby być inaczej? 

Przypadek Sandry nie jest dla Dardenne'ów okazją do wzruszającej historii o ludzkiej walce ze swoimi słabościami. Służy raczej do pokazania pewnych mechanizmów, jest obrazem szerszego procesu. Dardenne'owie pokazują przede wszystkim, że wyizolowana i samotna jednostka musi mieć ogromną siłę i odporność, żeby w pojedynkę walczyć o siebie. Kto nie ma grubej skóry, ten prędzej czy później kończy obwiniając samego siebie. A przecież nie zawsze mamy wpływ na nasz los. Sandra jest ofiarą „dokręcania śruby”: podnoszenia norm efektywności, stymulowania rywalizacji między pracownikami. Ale swoje problemy odbiera jako osobistą porażkę, dowód własnej bezsiły i nieudacznictwa.

Twórcy „Dwóch dni, jednej nocy” pokazują świat, w którym bezrobocie przestało być problemem wyłącznie ekonomicznym, a stało się problemem duchowym. To prawda, że lepiej mieć w rodzinie dwie pensje, niż jedną, ale w zachodniej Europie, gdy traci się pracę, nie umiera się z głodu. Co innego jest ważniejsze: jak zmierzyć się z wizją własnej bezużyteczności, z odstawieniem na boczny tor? Zasiłek chroni przed nędzą, nie chroni przed życiową pustką i poczuciem beznadziei. Tymczasem  zwiększenie efektywności oznacza mniej pracy w całym systemie: widmo bezużyteczności pozostanie z nami na długo.

Drugim ważnym tematem filmu są metody zarządzania, które pod płaszczykiem demokracji w miejscu pracy (głosowanie!) zwracają pracowników przeciwko sobie. W efekcie jedyny rodzaj siły, jaką dysponują Sandra i jej podobni – siła solidarności, oczywistość wspólnoty sytuacji i losu – zostaje im odebrana. Znakomicie pokazują to kolejne wizyty Sandry: jej współpracownicy mają tuzin dobrych powodów, by jej odmówić. I właściwie powinni to robić, wedle reguł rozsądku: każdy, wzięty z osobna, ma interes w tym, by zarobić więcej i żadnego, by pomagać kobiecie, którą ledwo zna. Tylko że owa racjonalność i logika mają swoją cenę: z horyzontu myślenia znika świadomość, że każdy może być następny, każdy może okazać się zbędny, wystarczy, że raz powinie mu się noga.

W filmie Dardenne'ów wszystko jest na swoim miejscu, podporządkowane historii, która w klarowny sposób odsłania przed nami te i wiele innych problemów. Choćby Marion Cotillard, znana z ekspresji i intensywności, tym razem gra w sposób stonowany, wpasowuje się w paradokumentalny styl opowieści. Motywacji i cierpieniu Sandry zostaje natomiast przeciwstawiona cała seria innych postaci, każda z osobnymi problemami i wątpliwościami, wiele z nich granych przez naturszczyków. W ten sposób owa niepozorna opowieść staje się zbiorowym portretem pracowników fizycznych: tej wygnanej z filmowego pierwszego planu kategorii, która ostatni raz pojawiała się w kinie jako wyrazista zbiorowa postać chyba w latach siedemdziesiątych. Choćby w genialnych „Niebieskich kołnierzykach” Paula Schradera, filmie, który warto sobie przypomnieć, bo z podobną intensywnością dotykał problemu upadku robotniczego ducha wspólnoty, a niemal czterdzieści lat od premiery niewiele stracił na aktualności.

„Dwa dni, jedna noc” to także film z klarownym politycznym przesłaniem dla portretowanej grupy: nie dajcie się indywidualizować, pamiętajcie o podobieństwie własnych sytuacji. Adresaci tego przesłania nie chodzą do kin studyjnych, ale cenią filmy „bliskie życiu”, więc rada od Dardenne'ów może kiedyś do nich trafić. Patrząc na „Dwa dni...” z perspektywy polskiej, szkoda tylko, że w kraju, dla którego tak ważna była robotnicza solidarność, potrzeba filmu aż z Belgii, żeby w kinie przypomnieć jej wartość i sens.

Źródło: Dwutygodnik, nr 153/2015