wtorek, 27 września 2011

Elita zabójców (2011)

Dziś parę słów o filmie zdecydowanie lżejszego kalibru niż większość omawianych na tym blogu.

Jason Statham gra profesjonalnego zabójcę, który chce się wycofać z branży. Jego motywacje są przewidywalne, ma dość ryzyka i marzy o normalnym życiu. Jednak zostaje wmanewrowany w ostatnie, wielce ryzykowne zadanie - ma wytropić kilku oficerów elitarnej jednostki wywiadu i w imieniu pewnego watażki pomścić śmierć synów w zapomnianej i brudnej wojnie sprzed lat. Misja jest prawie niemożliwa, ale w przestrzeni tego "prawie" bohater filmu udowadnia swoją nadzwyczajną sprawność przez niemal sto minut filmu.



Z pewnością nie jest to najgłupszy film akcji, jaki można w tym sezonie zobaczyć w kinach. Opiera się na kliszach, jest sentymentalny, kiedy trzeba, dynamiczny i odpowiednio okrutny przez większość projekcji. Jednak co innego jest tutaj, sądzę, istotne. Oto w napisy początkowe zostaje włączona plansza z napisem "oparto na prawdziwej historii". Fakty, o które chodzi, zostały zaczerpnięte z bestsellerowej książki, ujawniającej szczegóły całej operacji.

Cała historia mogłaby obyć się bez wspomnienia o autentyczności wydarzeń; status tej prawdy także jest wątpliwy - podobne książki, choć często odwołują się do motywu odkrywania tajemnicy, zbliżają się często do gatunku 'political fiction'. Zysk z nich to gimnastyka intelektualna wynikająca ze snucia kolejnych domysłów, często zresztą prawdopodobnych, choć nigdy pewnych. Narracje te w końcu rzekomo rozjaśniają geopolityczne powiązania, przypominają o logice interesu, rządzącej w międzynarodowych relacjach. W filmie poświęcony jest temu bogaty wątek z postacią graną przez Clive'a Owena. Jego bohater to weteran jednej z tajnych wojen prowadzonych przez brytyjski wywiad. Próbuje wytropić ekipę mordującą jego byłych kolegów, przekonany, że działa z zasadniczo lepszych pobudek - patriotycznych. Swoich tajnych operacji nie przeprowadzał, jak koledzy Stathama, dla pieniędzy, ale z pełnym poczuciem misji.

Napięcie między tymi bohaterami, z których jeden działa jako najlepszy w swoim fachu najemnik, drugi - jako bliski szaleństwa "ideowiec", wyznaczają główny konflikt filmu, daleki tak naprawdę od pytania o to, kto przetrwa. Okazuje się w końcu, że chodzi o coś innego, o rozgrywkę między właśnie dwoma typami motywacji, które kierują obserwowanymi w filmie specjalistami od mokrej roboty.



Elita zabójców ostatecznie oferuje nam punkt widzenia, który określić można jako pop-cynizm. Statham działa jedynie z pobudek osobistych - chce wygrać święty spokój dla siebie, i przyjaciela, przez którego został wmanewrowany w niebezpieczną misję. Postać Owena działa w imię wartości, które stopniowo nawet dla mocodawców stają się krępujące. Ostatecznie - i w zleceniach najemników, i w machinacjach służb specjalnych na usługach światowych potęg - chodzi o interesy. Zdecydowanie lepiej jest więc działać dla siebie, jak główny bohater, i ugrać w końcu szansę na spokojne życie gdzieś na antypodach świata, niż spalać się w krucjacie, która nikomu nie jest już na rękę.

Elita... nawiązuje do tradycji filmów, które dzięki ramie kina akcji pokazują coś niecoś na temat gry sił we współczesnym świecie. Tego typu filmy mają pewien potencjał demaskatorski. Jednak tutaj ten potencjał zostaje rozmyty, właśnie przez sugestię prymatu osobistych motywacji nad wszelkim poczuciem misji. Jest to po drodze ze zniechęceniem do polityki - lokalnej, jak i globalnej. Jednak ta postawa zdrowego sceptycyzmu i okopania się w osobistych korzyściach ma oczywiście ślepą plamkę. Jest nią pytanie, czy jest możliwa dzisiaj jakaś przestrzeń "spokojnego życia", w której można skutecznie schować się przed rezultatami globalnych rozgrywek?

(źródło fotografii: http://www.killerelite.com

środa, 21 września 2011

Drive





Na ekranach jeden z najlepszych filmów tego roku.



Nicolas Winding Refn mówi o sobie, że jest reżyserem fetyszystycznym. I „Drive”pokazuje, ile jest prawdy w tym określeniu. Najnowszy film duńskiego reżysera jest poddany twardej dyscyplinie redukcji opowiadania do podstawowych elementów: tylko tych, które mogą wzbudzić fascynację widza. Jest to rodzaj fabuły autorefleksyjnej, prostej i kojarzącej się z filmami klasy B, a z drugiej strony – samoświadomej. Równocześnie brak tu typowych chwytów eksponujących dystans, charakterystycznych dla pastiszu. Jest to film – obiekt: już na etapie wstępnej pracy pomyślany jako ekstrakt określonej filmowej wrażliwości.


To początek mojej recenzji, która ukazała się na stronie "dwutygodnika".


Wobec mieszanych reakcji rodzimych krytyków warto wybrać się do kina i przetestować na sobie jego działanie. A rzadko się zdarza, żeby film tej miary był w każdym multipleksie w mieście. Nie jest to na pewno film "rozrywkowy", jak sugerują niektórzy, ale nie grzeszy tez artystowską pozą, jak zarzucają inni.  Refn sięga w nim do źródeł pewnego projektu filmowego, który szerzej opisuję w cytowanym wyżej tekście. Zapraszam do lektury!


(źródło fotografii: filmofilia.com)

piątek, 16 września 2011

Meeting Point Europe 2010/2011

W tym roku po raz drugi miałem okazję być gościem festiwalu Cinematik w Pieštanach (Słowacja) i uczestniczyć w głosowaniu na najlepszy film europejski ubiegłego sezonu. Sekcja konkursowa nosi tytuł Meeting Point Europe, a pośród krytyków znalazło się w ostatniej edycji siedemnastu przedstawicieli różnych krajów: Austrii, Belgii, Chorwacji, Czarnogóry, Czech, Danii, Estonii, Francji, Holandii, Niemiec, Polski, Rumunii, Słowacji, Turcji, Węgier, Wielkiej Brytanii, Włoch. Każdy z krytyków wskazywał po pięć najważniejszych, jego zdaniem, filmów, w ten sposób powstała festiwalowa dziesiątka, z której wybrany zostaje najlepszy film.

Wydaje mi się, że ciekawie będzie spojrzeć na tę konkursową dziesiątkę, choćby po to, żeby czytelnicy mogli zestawić ją ze swoja listą.

Autor widmo (2010) r. Roman Polański

Carlos (2010) r. Olivier Assayas

Finisterrae (2010) r. Sergio Caballero

Four Lions (2010), r. Christopher Morris

Jak chcę gwizdać, to gwiżdżę (2010), r. Florin Şerban

Kolejny rok (2010), r. Mike Leigh

Koń turyński (2011), r. Béla Tarr, Ágnes Hranitzky

Ludzie Boga (2010), r. Xavier Beauvois

Moja łódź podwodna (2010), r. Richard Aoyade

W lepszym świecie (2010), r. Susanne Bier

Oczywiście w różnych krajach Europy inaczej wygląda zestaw filmów pokazywanych w kinach czy obecnych w festiwalowym obiegu. W efekcie część tytułów z zestawienia nie było na polskich ekranach lub dopiero na nie trafią.


Finisterrae, r. Sergio Caballero

Pierwsze dość oczywiste wnioski z tego zestawienia są takie, że w filmowej Europie dzieje się wystarczająco dużo. Mamy tu całą paletę estetyk i sposobów opowiadania. Nie brakuje filmów eksperymentalnych (weźmy choćby świetny Finisterrae Caballero), społecznych dramatów (film rumuński, o którym pisałem już w tym blogu), komedii. Nie brakuje festiwalowych weteranów i twórców, którzy dopiero stają się rozpoznawalni w tym obiegu. Wygrał Kolejny rok, film w Polsce dobrze znany, jeden z bardziej bezpiecznych w sekcji.

Film Mike'a Leigh nie był, przynajmniej dla mnie, objawieniem. Przypuszczam, że premię windującą na pierwsze miejsce zyskał dzięki kombinacji wysokiego realizacyjnego poziomu z dość przewidywalną, ale klarownie przekazana wymową. Znalazły się w tegorocznym Meeting Point... filmy ciekawsze, jeśli chodzi o język filmowy, cięższe wagą podejmowanych tematów, bardziej radykalne artystycznie. Ale Kolejny rok zakłada pewną wizję kina europejskiego, na którą w zasadzie każdy może się zgodzić. Kina, które nie jest błahe, ale zarazem pozostaje przystępne, oparte na w miarę uniwersalnych dla Europy problemach; kina wreszcie, które z uwagą portretuje postaci, ale nie psychologizuje jednostki, ukazuje ją w splocie społecznych relacji.   


Kolejny rok, r. Mike Leigh


(źródła zdjęć: blogcritics.com, thestranger.com)

niedziela, 4 września 2011

O Królikiewiczu

Na stronie dwutygodnika można przeczytać moją recenzję książki Królikiewicz. Pracuję dla przyszłości. Książka jest zapisanym na trzystu sześćdziesięciu stronach wywiadem z Grzegorzem Królikiewiczem, autorem m.in. Na wylot, Zabicia ciotki i Przypadku Pekosińskiego (pierwsze dwa z wymienionych ukazały się niedawno na dvd w serii wydawniczej Arcydzieła Polskiego Kina).


Wywiad wydaje się dobrym wstępem do twórczości reżysera. A jest Królikiewicz jednym z reżyserów, którzy przed swoim kinem stawiają wielkie wymagania. Daleko mu do pokory Hitchcocka, który sam siebie nazywał rzemieślnikiem - Królikiewicz chce opowiadać o sprawach najważniejszych, i w wydanej niedawno książce daje temu bezpośredni wyraz.


Spośród filmów Królikiewicza tym, który, według mnie, najlepiej wypełnia niełatwy program reżysera, jest Przypadek Pekosińskiego. Film w 1993 roku otrzymał Złote Lwy, co pokazuje, jak odważne werdykty zdarzały się w przeszłości tego festiwalu. 








Tytułowy bohater Przypadku... grany jest przez samego siebie. Film jest podróżą przez jego życie, od dzieciństwa w domu dziecka (matka Pekosińskiego zginęła w obozie), aż po spędzaną w zapomnieniu starość. Pekosiński przez całe życie poszukuje jakiejkolwiek informacji o swojej matce; nie zna swojego imienia ani nazwiska (to, które ma w dowodzie, jest skrótem od nazwy Polskiego Komitetu Opieki Społecznej).


Królikiewicz wyjaśnia w książkowym wywiadzie, że w swoich narracjach historycznych poszukuje zawsze postaci, wydarzenia, jakiegoś punktu, w którym ujawnia się sprzeczność. Nie chodzi więc ani o "przypadek typowy", ani "wydarzenie najważniejsze", ale o punkt trudności i komplikacji, zmuszający do przemyślenia i przewartościowania tego, co już wiemy. Postać Pekosińskiego jest takim właśnie "problemem", o który może potknąć się konwencjonalna narracja o powojennej historii Polski. W tle życiorysu, który Pekosiński opowiada przy partii szachów reporterowi, rozgrywa się przecież prawdziwy historyczny dramat: zmieniającej się władzy, walki o dusze między partią i kościołem katolickim, wreszcie - nędzy i izolacji osób "niepotrzebnych". Niby wszystko już wiemy: stalinizm jest tu wściekle ideologiczny, moczaryzm - groteskowy, kapitalizm prymitywny. Ale jak ciekawie całą tę historię zobaczyć z perspektywy kogoś, kto nie ma gotowej perspektywy i spreparowanej zawczasu opowieści, w której od początku wszystko byłoby wiadomo. 


Pekosiński jest, dosłownie, znikąd i nigdzie nie pasuje. Partia chce się nim chwalić jako uratowaną ofiarą hitlerowskiego barbarzyństwa; ale po chwili "Pekos" jest już tylko problemem, który trzeba gdzieś "upchnąć"; Kościół żąda od Pekosińskiego wierności, ale jego chęć wstąpienia do seminarium spotyka się z odmową. Wreszcie i w kapitalizmie Pekosiński zdaje się przez chwilę do czegoś przydawać: kiedy jego dawny wychowawca, teraz - odnoszący sukcesy biznesmen, chce ożenić mężczyznę ze swoja żoną, by ukryć przynajmniej część dochodów... Pekosiński odpowie: "nie chcę cie znać", a na pożegnanie od dawnego opiekuna otrzyma butelkę wódki.


Zostawiony przez wszystkich, Pekosiński prowadzi żywot człowieka marginesu. Rozczarowały go wszystkie potęgi: państwowe czy religijne, u których poszukiwał odpowiedzi na najważniejsze dla siebie pytanie. Ale za każdym razem, kiedy widzom może się zdawać, że "Pekos" nie ma już nic, Królikiewicz podkreśla istnienie jakiegoś źródła siły czy godności, które nie pozwala jego bohaterowi skapitulować przed światem. 


Obecność głównego bohatera nadaje Przypadkowi... intensywności, zagarniającej widza od pierwszych minut. I choć film Królikiewicza opowiada o wielkim cierpieniu, ostatecznie prowadzi do pewnego pokrzepienia. Historii "Pekosa" nie opowiada reżyser z perspektywy poczucia krzywdy, ale z naciskiem na wewnętrzną suwerenność, którą zachować mogą także ci, którym wszystko odebrano.


(fotografię bohatera filmu cytuję z: www.100latpolskiegofilmu.pl)