Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Grzegorz Królikiewicz. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Grzegorz Królikiewicz. Pokaż wszystkie posty

piątek, 20 marca 2015

O Sąsiadach Królikiewicza





Grzegorz Królikiewicz to jedna z najbardziej wyrazistych postaci wśród twórców polskiego kina. Jego filmy zawsze wyróżniała konsekwencja w budowaniu własnego słownika - zarówno środków formalnych, jak i znaczeń. Nie inaczej jest w przypadku Sąsiadów. Najnowszy film reżysera, oniryczny i wielowątkowy, dorównuje zresztą największym osiągnięciom Królikiewicza: Na wylot, Przypadkowi Pekosińskiego czy Zabiciu ciotki. Poniżej moja recenzja Sąsiadów, cytuję ze strony miesięcznika Kino.



Sąsiady

Filmy Grzegorza Królikiewicza są dalekie od typowości w sposobie opowiadania historii. Operują piętrowymi metaforami, dążą do alegorycznego skrótu, zgodnego z filozofią reżysera a nie z potocznym rozumieniem przedstawionych tematów. W efekcie, nawet jeśli rzeczywistość przedstawiana w filmach Królikiewicza jest jakoś znana, oswojona, to rozpoznanie jej na ekranie wymaga wysiłku. A wysiłek ten najczęściej się opłaca, bo w swoich fabułach Królikiewicz proponuje zazwyczaj złożone i dopracowane wizje świata.

Jest jednak jeszcze kolejny rodzaj trudności, który filmy Królikiewicza przynoszą, związany bardziej z filozofią jego obrazów niż ze środkami formalnymi. Jeden z najważniejszych tematów Królikiewicza to cierpienie. W jego filmach znajdziemy mnóstwo portretów ludzi biednych i skrzywdzonych, osób wyrzuconych poza nawias, na różne sposoby nieszczęśliwych. Ale osoby takie reżyser ukazuje bez sentymentalizmu, w ostrym świetle. Od „Na wylot”, pełnometrażowego debiutu, w którym para egzystujących na marginesie inteligentów dokonuje morderstwa, aż po „Przypadek Pekosińskiego”, w którym tytułowy bohater pokazany został w otchłani poniżenia, Królikiewicz nie dba o to, by rozczulającą sceną zapewnić bohaterom łatwe współczucie.

Jeśli owi bohaterowie ostatecznie są w stanie wydobyć z siebie jakieś piękno, jeśli są w stanie dokonać czegoś prawdziwego, to nie dzięki współczującemu spojrzeniu, ale tylko własnymi siłami, wbrew okolicznościom i zawsze wbrew oczekiwaniom innych. Byłoby łatwiej, gdyby Maliszowie okazali się do końca zdegenerowani, gdyby w ostatnim momencie nie zdobyli się na odruch poświęcenia, byłoby też łatwiej, gdyby „Pekos” był tylko jeszcze jednym anonimowym klientem opieki społecznej, bez wspomnień i marzeń, które czynią go wyjątkowym.

Podobne trudności przynoszą „Sąsiady”, najnowszy film Królikiewicza, nakręcony na podstawie opowiadań Adriana Markowskiego. Zbiorowym bohaterem są tu mieszkańcy jednej z łódzkich famuł, bezrobotni lub biedni robotnicy, ledwo wiążący koniec z końcem. Podzielony na rozdziały film opowiada szereg historii. Jest opowieść o mężczyźnie, który poszukuje karpia na Wigilię, przepychając się w niekończących się kolejkach. Jest małżeństwo, które spędza swoje dni dyskretnie podglądając sąsiadów zza firanek i wreszcie decyduje się wystawić dla nich spektakl domowych rękoczynów.

Jest historia Ważniaka – trochę bandyty, trochę barda – i jego żony, która gotowa jest na największe poświęcenie dla maltretującego ją męża. Wreszcie, jest ksiądz-siłacz, który po kolędzie zagląda do mieszkania prostytutki i, niczym biblijny Samson, demoluje jej mieszkanie. Ten szereg epizodów spinają dwa symboliczne motywy. Wizualny – szczeliny między dwoma ścianami sąsiadujących budynków, i muzyczny – śpiewanej przez Ważniaka piosenki, metaforycznej kody dla losu pokazywanych postaci.

Film Królikiewicza jest daleki od realizmu. Nie chodzi w nim o zwrócenie uwagi na problem społeczny, choć nie brak tu precyzyjnie skierowanych oskarżeń. Jak w noweli „Autorytet moralny”, gdzie pojawia się postać znanego chirurga-noblisty, traktującego pacjentów niczym krępujący balast, w najlepszym razie – materiał do przynoszących chwałę eksperymentów. Królikiewicz uderza w konkretne zjawisko, pogardę elit wobec ludzi, którymi rządzą; ale wątek ten jedynie dopełnia pewien szerszy obraz o dużo bardziej nieoczywistym znaczeniu. Autor „Sąsiadów” ostatecznie nie pokazuje nawet biedy jako zła, z którym trzeba walczyć, interesuje go coś innego niż społeczny reformizm.

Bohaterowie Królikiewicza to ci, którzy zgodnie ze stereotypowym spojrzeniem nie robią nic, są zawieszeni w próżni, niemal – nie żyją. Cały dzień wysiadują w oknie, prowadzą niekończące się kłótnie, nie do końca wiadomo o co, wystają pod drzwiami kamienicy. Udają zajętych, ale naprawdę – żadnego zajęcia nie mają. W „Sąsiadach” jednak ich życie odkrywa przed nami swój własny język, powracające motywy, osobliwe rytuały i obsesje. Okazuje się złożone na sposób trudny do zrozumienia dla kogoś z zewnątrz. Banalne czynności, sny, relacje między niemal obcymi sobie ludźmi są gęste od znaczeń, do których brak jednego klucza.



Owa zagadkowość, odkrywana w „Sąsiadach”, szczęśliwie nie ma nic wspólnego z ckliwym realizmem magicznym. Ten ostatni jest w końcu jeszcze jednym sposobem typowego ukazywania „biednych ludzi” w kinie: tak jakby niektórzy nie nadawali się na bohaterów opowieści, dopóki nie zaczną lewitować albo rozmawiać z aniołami. W filmie Królikiewicza są co prawda elementy niezwykłości, ale przypominają one raczej niesamowitość snu niż magiczną interwencję z innego wymiaru. Mają w sobie coś rozpoznawalnego i absurdalnego zarazem: jak motyw gorączkowego poszukiwania karpia w noweli „Wesołych Świąt” czy gromadzenia cukru w „Końcu świata”. Brak w tym filmie konwencjonalnego symbolizmu. Większość obrazów, odtwarzanych bez końca w różnych konfiguracjach, jak scena wysypywania węgla na głowę sąsiada w „Senniku sąsiedzkim”, nabiera jakiegoś znaczenia dopiero dzięki sposobowi, w jaki rozumieją je postaci.

„Sąsiady” domagają się od widza, żeby uznał to bogactwo znaczeń, ale równocześnie nie ułatwiają mu orientacji w tych znaczeniach. Nawet temat wyboru między dobrem a złem, tak wyraźny w noweli o wizycie księdza czy opowieści o poświęceniu, na które zdobywa się żona Ważniaka, nie zapewnia ramy, dzięki której całość stałaby się oczywista. Nie ujmuje to niczego celności filmu, który w bogactwie środków, ich konsekwencji i oryginalności, niewiele ma sobie równych w polskim kinie ostatnich lat.


Źródło: "Kino", 2015 nr 3.

Na blogu pisałem już o klasycznym Przypadku Pekosińskiego, tekst można znaleźć tutaj.

fot. J. Łukasiewicz/materiały dystrybutora

niedziela, 4 września 2011

O Królikiewiczu

Na stronie dwutygodnika można przeczytać moją recenzję książki Królikiewicz. Pracuję dla przyszłości. Książka jest zapisanym na trzystu sześćdziesięciu stronach wywiadem z Grzegorzem Królikiewiczem, autorem m.in. Na wylot, Zabicia ciotki i Przypadku Pekosińskiego (pierwsze dwa z wymienionych ukazały się niedawno na dvd w serii wydawniczej Arcydzieła Polskiego Kina).


Wywiad wydaje się dobrym wstępem do twórczości reżysera. A jest Królikiewicz jednym z reżyserów, którzy przed swoim kinem stawiają wielkie wymagania. Daleko mu do pokory Hitchcocka, który sam siebie nazywał rzemieślnikiem - Królikiewicz chce opowiadać o sprawach najważniejszych, i w wydanej niedawno książce daje temu bezpośredni wyraz.


Spośród filmów Królikiewicza tym, który, według mnie, najlepiej wypełnia niełatwy program reżysera, jest Przypadek Pekosińskiego. Film w 1993 roku otrzymał Złote Lwy, co pokazuje, jak odważne werdykty zdarzały się w przeszłości tego festiwalu. 








Tytułowy bohater Przypadku... grany jest przez samego siebie. Film jest podróżą przez jego życie, od dzieciństwa w domu dziecka (matka Pekosińskiego zginęła w obozie), aż po spędzaną w zapomnieniu starość. Pekosiński przez całe życie poszukuje jakiejkolwiek informacji o swojej matce; nie zna swojego imienia ani nazwiska (to, które ma w dowodzie, jest skrótem od nazwy Polskiego Komitetu Opieki Społecznej).


Królikiewicz wyjaśnia w książkowym wywiadzie, że w swoich narracjach historycznych poszukuje zawsze postaci, wydarzenia, jakiegoś punktu, w którym ujawnia się sprzeczność. Nie chodzi więc ani o "przypadek typowy", ani "wydarzenie najważniejsze", ale o punkt trudności i komplikacji, zmuszający do przemyślenia i przewartościowania tego, co już wiemy. Postać Pekosińskiego jest takim właśnie "problemem", o który może potknąć się konwencjonalna narracja o powojennej historii Polski. W tle życiorysu, który Pekosiński opowiada przy partii szachów reporterowi, rozgrywa się przecież prawdziwy historyczny dramat: zmieniającej się władzy, walki o dusze między partią i kościołem katolickim, wreszcie - nędzy i izolacji osób "niepotrzebnych". Niby wszystko już wiemy: stalinizm jest tu wściekle ideologiczny, moczaryzm - groteskowy, kapitalizm prymitywny. Ale jak ciekawie całą tę historię zobaczyć z perspektywy kogoś, kto nie ma gotowej perspektywy i spreparowanej zawczasu opowieści, w której od początku wszystko byłoby wiadomo. 


Pekosiński jest, dosłownie, znikąd i nigdzie nie pasuje. Partia chce się nim chwalić jako uratowaną ofiarą hitlerowskiego barbarzyństwa; ale po chwili "Pekos" jest już tylko problemem, który trzeba gdzieś "upchnąć"; Kościół żąda od Pekosińskiego wierności, ale jego chęć wstąpienia do seminarium spotyka się z odmową. Wreszcie i w kapitalizmie Pekosiński zdaje się przez chwilę do czegoś przydawać: kiedy jego dawny wychowawca, teraz - odnoszący sukcesy biznesmen, chce ożenić mężczyznę ze swoja żoną, by ukryć przynajmniej część dochodów... Pekosiński odpowie: "nie chcę cie znać", a na pożegnanie od dawnego opiekuna otrzyma butelkę wódki.


Zostawiony przez wszystkich, Pekosiński prowadzi żywot człowieka marginesu. Rozczarowały go wszystkie potęgi: państwowe czy religijne, u których poszukiwał odpowiedzi na najważniejsze dla siebie pytanie. Ale za każdym razem, kiedy widzom może się zdawać, że "Pekos" nie ma już nic, Królikiewicz podkreśla istnienie jakiegoś źródła siły czy godności, które nie pozwala jego bohaterowi skapitulować przed światem. 


Obecność głównego bohatera nadaje Przypadkowi... intensywności, zagarniającej widza od pierwszych minut. I choć film Królikiewicza opowiada o wielkim cierpieniu, ostatecznie prowadzi do pewnego pokrzepienia. Historii "Pekosa" nie opowiada reżyser z perspektywy poczucia krzywdy, ale z naciskiem na wewnętrzną suwerenność, którą zachować mogą także ci, którym wszystko odebrano.


(fotografię bohatera filmu cytuję z: www.100latpolskiegofilmu.pl)