środa, 24 grudnia 2014
Pęknięcia w betonie
Zbliża się koniec roku, a wraz z nim pora na podsumowania. Pozostała jednak recenzja, którą napisałem już co prawda jakiś czas temu, ale w której starałem się uchwycić zjawisko, które uderza mnie ilekroć spędzę więcej czasu na jakimś filmowym festiwalu. W ramach przedświątecznego nadrabiania zaległości cytuję ze strony miesięcznika "Kino".
"Film Umuta Daga ma wszystko, czego potrzebuje współczesne kino europejskie. Historia jest prosta i emocjonalnie przekonująca, opowiedziana w konwencji realizmu społecznego. Realia twardego życia imigrantów w drugim, trzecim pokoleniu są niby na pierwszym planie, ale podane w osładzającej całość humanistycznej ramie. Film Dag a jest więc gotowy na typowe przyjęcie podobnych historii – podróż przez kilka festiwali a potem dystrybucja w ograniczonym obiegu kin artystycznych. Jednak właśnie dlatego, że wszystko tutaj jest tak dobrze znane i przewidywalne, całość irytuje. Dość niepozorny, niewątpliwie nakręcony w dobrej wierze film młodego reżysera pokazuje jak w soczewce marazm kina, którego społeczne zaangażowanie jest cechą gatunkową, serią skonwencjonalizowanych znaków do użytku we współczesnych obiegach produkcji filmowej i dystrybucji.
Ertan wyszedł z więzienia po dziesięciu latach odsiadki za zabójstwo. Lata spędzone w celi zmieniły go – nie chce powrotu do dawnego życia, zaczyna nowe z postanowieniem naprostowania swoich ścieżek. Przede wszystkim chciałby być blisko Mikaila – syna, który urodził się na krótko przed odsiadką. Nie będzie to łatwe, bo matka chłopca nie chce znać dawnego partnera. Ertan najmuje się więc jako pracownik remontowy w ośrodku dla młodzieży, do którego przychodzi jego syn, przynajmniej w ten sposób może go poznać.
Mikail rzucił szkołę. Dorabia jako diler narkotykowy, zdobyte pieniądze wkłada nocą matce do portfela. Ma jeszcze jedno marzenie, dla którego gotów jest popaść w długi u dostawcy. Nagrywa hip-hopowe demo, które chce zaprezentować swojemu idolowi. Dostęp do gwiazdy kosztuje i Mikail popada w coraz większe kłopoty. Na razie nie wie, że całkiem blisko jest ktoś, kto zrobi wiele, żeby go z tych kłopotów wyciągnąć.
Historia z miejsca wydaje się znana: zarówno motyw nowego życia po odsiadce, jak i młodych z getta, rozbitej rodziny i bezwzględnych gangsterów (obowiązkowo również imigrantów – Turków lub Gruzinów) – wszystko to można było w podobnych filmach przerabiać od lat dziewięćdziesiątych. W efekcie, nie sposób tego typu historii sprzedawać jako kina społecznego: są zbyt typowe, podobnie jak zbyt znane są mądrości serwowane nam z ekranu. Kino społeczne buduje swoją siłę albo na wiedzy (eksploracji mało znanych tematów), albo na sprawnie wytwarzanym poczuciu autentyczności. Obie te rzeczy są niemożliwe, kiedy poruszamy się w świecie klisz. O tym, że trudno rozpocząć nowe życie po odsiadce, wiadomo w kinie niemal od zawsze. Że sprzedawanie narkotyków to ślepy zaułek, a marzenia o byciu gwiazdą są mirażem, jest banalne wręcz boleśnie.
Nie znaczy to, że nie są to nadal dobre tematy. Kino żywi się typowością, a na znanych tematach i motywach można budować fascynujące filmy. Pod warunkiem, że jest się świadomym konwencjonalności i albo próbuje się ją przełamać, albo wykorzystać jako znaki. W filmie Umuta Daga brak jednego i drugiego: jego film ma być surowy, ale brak mu siły i autentyczności (jaką miała „Nienawiść” Matthieu Kassovitza, „Złodziejaszek” Erika Zonki czy „Klasa” Laurenta Canteta), mówi znane prawdy, ale nie w sposób, który uczyniłby je na powrót interesującymi (jak to było w przypadku „Gomorry” czy „Reality” Matteo Garrone). Nieszczerze wypadają sceny z młodymi (gangiem Mikaila), naiwnie – sceny z dobrymi pracownikami społecznymi: kierowniczką ośrodka dla młodzieży, obowiązkowo byłą ćpunką, która pewnego dnia postanowiła zmienić świat, czy zatroskanym kuratorem, powtarzającym Ertanowi tuzin razy, że powinien trzymać się dobrej drogi.
Zdarzają się w „Pęknięciach...” sceny, w których udaje się twórcom dotknąć czegoś interesującego i które potwierdzają, że dzięki jakiejś decyzji, skierowaniu opowieści w jedną lub drugą stronę dałoby się z tego filmu uczynić ciekawe doświadczenie. Z całej historii chyba najlepiej wypada jej romantyczna część, relacja Ertana z dawnym wspólnikiem, Kemalem. Kiedy nie ma się gdzie podziać, niedawny więzień trafia do obskurnego, zawalonego pudłami z podejrzaną elektroniką mieszkania byłego wspólnika. Ten jest w Ertana nadal zapatrzony, widzi w nim kogoś, z kim dziesięć lat temu spędzał najlepsze chwile swojego życia. Nawet wtedy, gdy w przypływie wściekłości i frustracji Ertan spierze go na kwaśne jabłko, Kemal nie przestaje powtarzać, że zrobi dla niego wszystko. Bezinteresowna miłość nie jest tym typem relacji, którego można się spodziewać między gangsterami, i choćby dlatego ów zaskakujący wątek bardziej wzrusza niż wzięte razem wszystkie sceny, w których Ertan klaruje synowi, jak okropnym miejscem jest więzienie.
Drugi dobry moment to melodramatyczny z ducha finał opowieści, w którym widzowie dowiedzą się, czy Mikail zaakceptuje na powrót Ertana jako swojego ojca. Bo naprawdę najważniejsza jest tutaj historia rodzinna, relacja między ojcem a synem. Cały kostium dramatu społecznego, włącznie z roztrzęsioną kamerą i irytująco długimi scenami, kiedy ten lub ów bohater milcząco pali papierosa na tle pomalowanych sprayem ścian, sprawia wrażenie balastu, czegoś, co miało tę historię usprawiedliwić, pomóc sprzedać jako coś ważnego, godnego obiegu artystycznego.
Jednak ostatecznie ten właśnie kostium społecznej słuszności jest w „Pęknięciach...” najbardziej fałszywy. Do kogo w końcu twórcy filmu kierują swoje pouczenia? Na pewno nie do Mikailów Europy, sprzedających narkotyki i marzących o wielkiej karierze, tych bowiem zniechęci już pierwsze piętnaście minut „Pęknięć w betonie”. Odpowiedź na pytanie o adresata może być więc albo cyniczna, albo demaskatorska. Wedle wersji cynicznej adresatem słuszności są ci, którym projekt trzeba sprzedać jako godny finansowania. Wedle wersji demaskatorskiej, są nimi ci wszyscy, którzy potrzebują się upewnić, że o życiu wiedzą lepiej (zapewne wielu z nich odwiedza festiwale filmowe). Być może obie te publiczności europejski reżyser musi jakoś zadowolić, ale nie warto chyba poświęcać im całego filmu. Oby Umut Dag przekonał się o tym, zanim zabierze się za następny projekt."
Krzysztof Świrek, Pęknięcia w betonie, „Kino" 2014, nr 12, s. 76-77
sobota, 22 listopada 2014
Listopadowe recenzje: Rozgrywka, Klub Jimmy'ego
Od wczoraj na ekranach kryminał Hosseina Aminiego, scenarzysty Drive. Rozgrywka to filmy stylowy, wykorzystujący gatunkowe możliwości do stworzenia ciekawych postaci, ale całość jest zbyt poprawna, zbyt wyczyszczona, żeby być czymś więcej, niż ukłonem w stronę klasyków. Przede wszystkim autorki powieściowego oryginału, Patricii Highsmith.
Więcej piszę w recenzji dla miesięcznika "Kino", można ją znaleźć pod tym linkiem.
W listopadzie na polskie ekrany trafił też Klub Jimmy'ego Kena Loacha. Niezaskakująco, jest to film polityczny, i to w sposób tak bezpośredni, jak już rzadko się zdarza. Początkowo miałem ten film za zbyt dydaktyczny, dopóki nie odkryłem, że jest to metoda.
Opowieść o wiejskim klubie, w którym lokalna społeczność może uczyć się i bawić poza kuratelą lokalnych właścicieli i kościoła, jest przewrotna paradoksalnie przez brak przewrotności. Loach mówi "jak jest" i ten bezwstyd z biegiem projekcji działa coraz lepiej.
Rozwijam myśl w recenzji dla "Dwutygodnika", którą można znaleźć tutaj.
niedziela, 19 października 2014
Mekas
Adnotacja 2015: Tekst zgłosiłem do konkursu na Blog Roku 2014 w kategorii Tekst roku. Zachęcam do głosowania!
4th Wall to mała galeria w
centrum Cardiff wyspecjalizowana w ruchomych obrazach. Co tydzień
zmienia się tam program projekcji, obejmujących instalacje, zestawy
krótkich form wideo i filmów. W tym tygodniu można tam zobaczyć
odtwarzane w pętli Outtakes From a Life of a Happy Man (2012)
Jonasa Mekasa.
Jest to pełnometrażowy zestaw
krótkich ujęć, które Mekas kręcił na przestrzeni całego życia.
Są tu obrazy ludzkich twarzy, krajobrazów Litwy, Nowego Jorku i
amerykańskiej pustyni. Niektóre ujęcia są banalne, przypominają
przypadkowo wybrane fragmenty zapomnianych filmów amatorskich, jak
kot siedzący na progu domu, czy pojawiające się kilkakrotnie
ujęcie morskich fal. Są też kilkunastosekundowe perły, jak fragmenty z ludźmi, którzy przemykają po zaśnieżonych ulicach, czy powracający motyw
tańczącej postaci – raz dorosłej, raz dziecka, niczym autocytat
ponawiany przez dekady.
Cały ten montaż porządkują
powracające sekwencje rąk sklejających taśmę filmową i
nawijających ją na szpulę. Tak naprawdę bowiem oglądamy nie tyle
gotowy film, ile fragment pracy. Rzecz dzieje się w nocy, jak
wyjaśnia głos z offu (głos Mekasa, z charakterystycznym śpiewnym,
nieco namaszczonym i ostrym akcentem), jest to „długa noc
filmowca”, jedna z „niezliczonych nocy” pracy nad łączeniem
różnych obrazów ze sobą.
Nocna praca nie ma jednak w sobie nic z
udręki, gorączkowości, obsesji artysty poszukującego konturów
arcydzieła. Te obrazy, które widzimy na ekranie, wyjaśnia głos,
zostały nakręcone dawno temu, a kiedy wyblakły już wspomnienia,
wystarczyło powrócić do tych filmów, żeby zobaczyć coś
prawdziwego ('real'). Nie o rzeczywistość tu chodzi, oczywiście,
ani o nostalgię, ale o prawdę właśnie: każda sekunda,
każda klatka tego, co widzicie, mówi głos, jest prawdziwa.
I kontynuuje: I podoba mi się to,
co widzę. Inaczej przecież nie pokazywałbym wam tego, nie
dzieliłbym się tym z wami.
Obok mnie usiadł na chwilę mały,
może jedenastoletni, chłopiec. Założył słuchawki i kiedy
usłyszał natchniony głos Mekasa, wykrzyknął: It's the voice
of God! Odłożył słuchawki ze śmiechem i pobiegł przed inny
ekran.
Dzieci, rzecz jasna, są najbardziej
surowe w ocenach. Nie wykpiłbym tak bezlitośnie giganta awangardy.
Pod koniec filmu okrywa przed widzami wszystkie karty: wyjaśnia, że
obsesja rejestrowania prześladuje go od piątego roku życia.
Siadywał wtedy obok łóżka swojego ojca i opowiadał, ze
szczegółami, co tego dnia się wydarzyło. Opowiadał tak
dokładnie, że obraz dnia niemal identyczny z rzeczywistym,
wyłaniał się z jego opowieści. O tym marzy, jak mówi, do dzisiaj
– o bezpośrednim kontakcie z rzeczywistością jak wtedy, kiedy
miał pięć lat, w wieku niewinności, dodaje. I niech teraz
ktoś rzuci w Mekasa kamieniem.
zdjęcia: kadry z filmu, http://www.jessicakerwinjenkins.com/2013/04/happy-memories/
niedziela, 12 października 2014
O powrocie "Potopu"
W kinach można zobaczyć skróconą wersję "Potopu" Jerzego Hoffmana; powrót filmu skomentowałem w recenzji napisanej dla miesięcznika "Kino":
Kiedy reżyserzy powracają do dzieł sprzed lat, zazwyczaj wydłużają je o szereg scen, które nie były kluczowe dla narracji, ale na różne sposoby mają wzbogacać film, rozbudowywać charakterystykę postaci czy podkreślać klimat historii. Często też wersje ostateczne rozczarowują – okazuje się, że ta pierwsza, montowana pod presją zbliżającej się premiery, lęku przed finansową i artystyczną klapą, była lepsza, bo bardziej precyzyjna i zdyscyplinowana. Dlatego tak ciekawą praktyką jest powrót do filmu, by go skrócić. Tak było w przypadku drugiej premiery „Śmiertelnie prostego” braci Coen, według komentarza samych twórców skróconego o „wszystkie nudne sceny”.
Z sympatią więc można spojrzeć na pokorę reżysera, który w interesie współczesnego widza tnie film z pięciu do trzech godzin. Także w interesie filmu, rzecz jasna: dzięki temu ponowna premiera adaptacji Sienkiewiczowskiego szlagieru nie jest jedynie okazją do celebracji ważnego filmu. Jerzy Hoffman przypomina swoją decyzją, że „Potop” to klasyczny film popularny i jako taki ma być odbierany dziś. Nie jako arcydzieło oglądane na kolanach, ale jako widowisko. Odstawiając na bok sentyment, do którego ma pełne prawo, reżyser także zaprasza widzów do pewnej bezceremonialności w nowej interpretacji filmu.
Skrócony „Potop” ogląda się tak, jak po latach słucha się złotych przebojów – w nowej wersji widz znajdzie wszystko, czego może oczekiwać. Jest „nie doprowadzaj mnie pani do szaleństwa”, kiedy zaczyna się romans Andrzeja Kmicica i Oleńki, potem „co mam czynić, abym zaś nie oszalał”, kiedy hetman Janusz Radziwiłł podstępem zmusza Kmicica do zdradzieckiej służby. Po niewoli u Szwedów nasz szlachcic, już jako męczennik Rzeczypospolitej, otrzepuje się, mówiąc „bok mi trochę spalił, ale nic to...”, wreszcie Oleńka w kościele wyznaje: „ran twoich niegodnam całować” Po drodze Zagłoba mówi ze dwa razy „jam to, nie chwaląc się, sprawił”, co zapewnia komiczny oddech po mrocznych scenach przewrotności księcia Bogusława Radziwiłła. Jest wielkość Władysława Hańczy, talent komediowy Franciszka Pieczki i charyzma Tadeusza Łomnickiego. I wszystko to da się pokazać w niecałe trzy godziny.
Ale nowa wersja „Potopu” to nie tylko to, co znane: kiedy zniknął epicki oddech, film jeszcze bezwstydniej ukazał romans leżący u podstaw narracji. Romans arcypolski, skoro jego osią jest przemiana awanturnika w kochającego ojczyznę rycerza, zaplanowana zresztą przez bohatera po raz pierwszy, kiedy postanawia sobie zdobyć miłość kobiety „zacnymi uczynkami”. Centralnym punktem romansu nie jest tutaj żadna scena pomiędzy samymi kochankami: jest nią oddanie się Kmicica w służbie Królowej Polski, czyli obrona Jasnej Góry. To tutaj Kmicic wzbija się na wyżyny – skoro klasztor paulinów jest ostatnim miejscem, które opiera się najazdowi i skoro tylko nasz bohater wie, jak przedłużyć obronę i odeprzeć ataki nieprzyjaciół...
W sposób wielce charakterystyczny splata się w „Potopie” romans z religią; i z polityką – tyle że specyficzną, bo jej centralnym punktem nie jest ład państwowy czy prawny, ale podział na zdrajców i patriotów. Tak to najważniejsze w polskiej kulturze romanse bywają pomieszaniem wszystkiego w jednym oszałamiającym koktajlu. W efekcie tego oszołomienia Oleńce rany Jędrusia mylą się z ranami boskimi – i w istocie, są to niemal stygmaty, nabyte tam, gdzie bije serce polskiej religijności.
Jeśli już więc dość mamy beztroskiej lektury „Potopu”, można film obejrzeć jako rodzaj natrętnego snu, w którym powraca szereg centralnych dla polskości wyobrażeń: o tym, co znaczy być mężczyzną i kobietą, czym jest polityka, czym jest obowiązek obywatelski i tak dalej. Sam proces narracyjny, który Hoffman ożywia na ekranie, ma w sobie coś niepokojącego: jak niepokojąca jest naiwność Jędrusia, jego głupota i okrucieństwo z pierwszych scen filmu i następujące potem stopniowe wyniesienie go do rangi modelu i wzorca. Jak tu zresztą Kmicica nie kochać, kiedy stoi na samym szczycie okopów Jasnej Góry, i, nie zważając na świszczące koło uszu kule, podpala lont armaty równocześnie zagryzając kiełbasą. Z całym uroczym chuligaństwem, wydaje się Jędruś siedemnastowieczną odmianą kibola nawróconego na dobrą drogę.
Jerzy Hoffman ukochał ten świat wyobrażeń – do tego stopnia, że stworzył film, który niezwykle mocno splata się z najbardziej popularnym imaginarium polskości. Na dobre i na złe, dlatego nie sposób „Potopu” oglądać bez pewnego pomieszania uczuć – im sprawniejsza ta historia, im więksi aktorzy na ekranie, tym bardziej niepokoi treść wyobrażeń, które ożywiają.
Źródło:
„Kino" 2014, nr 10, s. 62
Plakaty Eryka Lipińskiego (1.) i Renaty Pajchel (2. i 3.), źródło: gapla.fn.org.pl
piątek, 19 września 2014
Historia miłosna zamiast... o Mieście 44
Od dziś na ekranach film Miasto 44 Jana Komasy. Recenzję z tego filmu napisałem dla miesięcznika "Kino":
Miasto 44
Paradygmat filmowej opowieści o Powstaniu wyznaczył, rzecz jasna, „Kanał” Andrzeja Wajdy. Film wzorcowy, jeśli chodzi o precyzję narracji i siłę wyrazu, zniewalający widza przez nastrój fatalizmu, pokazujący przekleństwo ciążące nad miastem. Film Wajdy nie opowiadał wyłącznie historii, oferował także drogę rozumienia tamtych wydarzeń, wpisywał w opowieść własną historiozofię. Filmowiec, który chciałby opowiedzieć o Powstaniu dzisiaj, musi pamiętać o wyzwaniu pozostawionym przez film Wajdy i pytać siebie, czy potrafi do wspólnego rozumienia Powstania dodać coś więcej? Czy stać go na stworzenie wizji otwierającej publiczności dostęp do jakiejś warstwy tamtych wydarzeń, którą może i przeczuwali, ale którą będą wreszcie mogli zobaczyć na ekranie?
„Miasto 44” nie może spełnić tego zadania, ponieważ nie jest filmem o Powstaniu, ale historią miłosną rozgrywającą się w czasie Powstania. Uwaga twórców skupia się na postaciach trójkąta, Stefanie, Kamie i Alicji. Rozwijające się między nimi zależności uczuciowe mają dostarczyć filmowi podstawy dramaturgicznej. W konsekwencji brak tu narracyjnego miejsca i oddechu na wizję Powstania. Brakuje choćby wystarczającej liczby dobrze zarysowanych postaci, by stworzyć jakąś wersję zbiorowego bohatera: a bez zbiorowego portretu nie da się opowiedzieć o zagładzie wielkiego miasta. Wybór wątku miłosnego jako ramy narracyjnej to oczywiście także ruch wyraźnie zbliżający film Komasy do wzorców hollywoodzkich, a oddalający od ścieżek otwartych przez Andrzeja Munka czy Miklósa Jancsó – raczej w stronę typowości gatunkowej niż refleksji.
Stefan (Józef Pawłowski) jest młodym warszawiakiem, mieszkającym z matką i młodszym bratem. Ojciec, oficer, nie wrócił z wojny, dlatego Stefan musiał obiecać matce, że będzie się trzymał z dala od konspiracji. Próbuje więc prowadzić pod okupacją normalne życie, ale wyrzucony z pracy, by znaleźć nowe zajęcie, zdobyć papiery i uchronić się przed ryzykiem łapanki, wchodzi w środowisko młodych AK-owców. Nowi znajomi imponują mu, w podziemiu działa zakochana w nim Kama (Anna Próchniak) i urokliwa Alicja (Zofia Wichłacz). Niemal w przeddzień Powstania Stefan składa przysięgę i pierwszy raz strzela z pistoletu.
Przychodzi 1 sierpnia, Stefan wyrusza na zbiórkę. Dominuje nastrój ekscytacji, powszechne jest przekonanie, że zryw musi skończyć się sukcesem. Po chwili jednak padają pierwsze trupy, do Niemców przychodzą posiłki i zaczyna się nie tylko miejska bitwa, ale też masakra ludności cywilnej. Stefan widzi, jak giną jego najbliżsi, sam otępiały z żałości i ranny, umarłby szybko, gdyby nie opiekująca się nim Alicja. Dziewczyna walczy o ich przetrwanie pewna, że przeżycie jest najważniejsze. Jednak Stefan pragnie też zemsty, przetrwanie mu nie wystarczy.
Komasa miał co najmniej kilka wyrazistych pomysłów, jak przeprowadzić opowieść. Po pierwsze na bohatera historii autor scenariusza nie wybrał rasowego żołnierza, ale kogoś, kto do walki dostał się przypadkiem. W postaci Stefana wygrywane są raczej uczucia niż motywacje do działania. Kolejne dominanty: miłość do rodziny, fascynacja Alicją i podniecenie walką, wreszcie ból i chęć zemsty mają wprowadzać widzów w następujące po sobie tonacje historii. Równocześnie jednak Stefan do końca pozostaje kimś na kształt amanta z młodzieżowego filmu: nie jest ani żołnierzem, ani ofiarą, ani świadkiem. Ma się czasem wrażenie, że Stefan i Alicja byliby tak samo zagubieni w każdych okolicznościach i w każdym mieście: ciąży tu konwencja filmowych opowieści o pierwszej miłości, a „Miasto 44” od niej zaczyna i na niej zdaje się polegać.
Wyraźne są też w „Mieście...” próby ożywienia języka epiki historycznej przez wizualno-dźwiękowe atrakcje. Są to sekwencje w rytmie muzyki elektronicznej, ze zwolnionym tempem i obrazem podkręconym przez efekty cyfrowe. Dobrze, że twórcy wystrzegają się patosu, że dają sobie prawo do odwagi stylistycznej. Problem w tym, że nie są dość konsekwentni. W efekcie wyraziste fragmenty nie wpisują się w resztę filmu i przypominają ciało obce – raczej zaskakują widza niż dopełniają zastosowane środki.
Razi też nadmiar, który nie broni się jako strategia całościowa, ale wygląda na błąd stylu. Jest tak choćby z końcem krótkiej sekwencji rozgrywającej się w kanałach: seria monochromatycznych ujęć z zastosowaniem efektów jak z filmu grozy przypomina raczej etiudę zdolnego studenta niż część „dorosłego” filmu. Coś, co uchodziło w młodzieńczym z ducha i sensacyjnym w treści debiucie Komasy, „Sali samobójców”, w „Mieście...” irytuje jako brak wyczucia. Mniej środków daje niekiedy silniejszy efekt.
Jedno się twórcom filmu w pełni udało: przypomnieli, że Powstanie jest nie tylko wielkim tematem politycznym, jest też tematem czysto filmowym. Piękne miasto, obracające się w ruinę, gorączkowy rytm walki w wąskich uliczkach, klaustrofobiczne kanały i koszmar piwnic, w których ukrywają się cywile: wszystkie te motywy wybrzmiewają w „Mieście...” choćby na chwilę. To jednak tylko fragmenty, które zamknięto w ramach historii gatunkowej. Dość wyraziste, by zapamiętać je po projekcji, za mało istotne jednak, by widz miał poczucie, że „Miasto 44” jest czymś więcej niż jeszcze jedną historią miłosnej inicjacji.
Tekst: Kino, 2014 nr 9.
Plakat: miasto44.pl
poniedziałek, 1 września 2014
Wenecja - The Look of Silence
W tegorocznym weneckim konkursie można
zobaczyć najnowszy film Joshuy Oppenheimera The Look of Silence.
Reżyser ponownie opowiada o indonezyjskim ludobójstwie, które
pochłonęło co najmniej milion ofiar (dokładna liczba nie jest
znana). Poprzedni dokument, Scena zbrodni, był jednym z
najważniejszych wydarzeń międzynarodowych festiwali, trafił też
do polskiej dystrybucji (pisałem o nim dla „Kina”). Oppenheimer
kierował swoją kamerę na morderców, którzy w latach
sześćdziesiątych tworzyli rdzeń szwadronów śmierci. Film
koncentrował się na rekonstrukcji tego co można nazwać
nie-pamięcią tamtych wydarzeń w indonezyjskim społeczeństwie,
sytuacją, w której pamięć o masakrze jest wciąż obecna jako
groźba, ale nieobecna jako narzędzie żałoby czy pojednania.
The Look of Silence jest w dużej
mierze kontynuacją tamtego filmu. Znów podejmuje temat ludobójstwa,
ale w inny sposób. Bohaterem filmu jest czterdziestoletni mężczyzna,
który próbuje dojść do prawdy o śmierci swojego brata. Od matki
wie, że brat został zamordowany, i że mordercy są znanymi i
szanowanymi ludźmi lokalnej społeczności. Ale sama znajomość
okoliczności nie wystarcza, dlatego mężczyzna próbuje
skonfrontować dawnych morderców ze swoim cierpieniem. Oficjalnej
wersji – o konieczności walki z komunistycznym sabotażem –
przeciwstawia własną, o cierpieniu ludzi, którzy nigdy nie
doczekali się choćby symbolicznego zadośćuczynienia za swoje
krzywdy.
Najnowszy film Oppenheimera potwierdza
słowa, którymi reżyser uzasadniał taki a nie inny kształt Sceny
zbrodni. Film o mordercach było nakręcić łatwiej, niż film o
ofiarach. „Gangsterzy” (tak nazywają się członkowie szwadronów
śmierci) lubią prezentować swoją pewność siebie, czują, że to
im historia przyznała rację. Ofiary są nadal zastraszone; o
masakrze wolą nie pamiętać. Jednymi z najbardziej wstrząsających
scen The Look of Silence są te, w których widzowie mogą
obserwować mechanizm tego zastraszenia: ilekroć bohater filmu mówi
o swoim cierpieniu i etycznym zadośćuczynieniu za masakrę, staje
się podejrzany, oskarża się go o „szuka kłopotów”, mieszanie
się do polityki. Jeden z dawnych morderców odtwarza propagandową
kliszę, zawierającą nieukrywaną groźbę: „najbardziej
niebezpieczni to nie jawni, ale ukryci komuniści. Może to, co
robisz teraz jest komunistycznym sabotażem, chociaż nawet o tym nie
wiesz?”
Nowy film Oppenheimera jest dużo
prostszy formalnie: ma bohatera, z którym może utożsamić się
publiczność; brak w nim elementów groteski, które dopełniały
portrety morderców w Scenie zbrodni. Opowieść nie traci
przez to siły wyrazu, ale znakomicie funkcjonuje jako dopełnienie
poprzedniego filmu: kiedy poprzedni był analizą zbiorowego
szaleństwa, ten jest próbą naszkicowania dróg wyjścia –
bohater filmu gotów jest zaryzykować swoje życie, żeby znaleźć
wyjście z impasu zatruwającego dusze jego i innych ofiar. Dlatego
rozmawia z mordercami i ich dziećmi, dlatego sprowadza ocalałego z
masakry mężczyznę do domu swojej matki. Dlatego przed dawnymi
oprawcami odsłania swoje cierpienie – domagając się, by uznali
swoją winę.
sobota, 31 maja 2014
O Teorii wszystkiego
O Najnowszym filmie autora Brazil dla Dwutygodnika:
Idąc na film Terry'ego Gilliama, możemy być pewni, że zasypie nas góra pomysłów: jednych lepszych, innych gorszych. Część z nich będzie dodawać coś do historii, inne będą zbędne, może się też zdarzyć prawdziwy ślepy zaułek. Możemy być pewni, że Gilliamowi uda się kilka znakomitych, celnych scen, możemy też podejrzewać, że całość historii będzie ledwie domknięta. Także w „Teorii wszystkiego” nie wszystkie wątki zostają powiązane w całość, nie każde mrugnięcie okiem do widza jest subtelne, nie każdy narracyjny ruch jasny. Ale wszystkie te słabości z naddatkiem rekompensuje zaleta, w przypadku Gilliama jednak zaskakująca: jest to film aktualny, w którym rozsiane są dziesiątki mikroobserwacji, skrótów i aluzji, które da się odczytywać jako nienaiwny, krytyczny komentarz do współczesności.
U Gilliama mamy obraz przyszłości, ale wszystko w niej jest takie samo, jak teraz, „tylko bardziej”. Bohaterem jest Qohen Leth (Christoph Waltz), analityk danych pracujący dla dużej korporacji. W kontakcie wydaje się co najmniej trudny, ale to cenny pracownik, któremu wiele się wybacza. Tajemniczy szef, zwany po prostu „Zarządem” (Matt Damon), widzi w nim zdziwaczałego geniusza, którego można wyzyskać do najbardziej ambitnego przedsięwzięcia firmy: zbadania tytułowego „zerowego teorematu”, nad którym bezskutecznie łamało sobie głowy już wielu innych. Qohen wymaga jednak opieki: chodzi nie tyle o to, by nie stracił kontaktu z rzeczywistością, chodzi o to, by stracił go w odpowiedni sposób, to jest – z korzyścią dla firmy. I tu pomaga młoda dziewczyna, Bainsley, która z dość niezrozumiałych powodów zaczyna Qohena uwodzić; widzowie szybko orientują się, że jest Qohenowi podesłana przez wszechobecną korporację. Ale, jak to bywa z miłosnymi relacjami, tutaj nigdy do końca nie wiadomo, kto okaże się najbardziej oszukany.
Film Gilliama zawiera jeden z celniejszych w kinie portretów czegoś, co szumnie określa się jako gospodarkę opartą na wiedzy. Inni wolą określenie „infokapitalizm”, zwracając uwagę, że w biznesowym paradygmacie ostatnich dwu dekad w gruncie rzeczy chodzi nie tyle o nowy wspaniały świat niekończących się innowacji, ile o komercjalizację informacji i tego, co z nią możemy zrobić. Praca analityków w filmie Gilliama pozornie przypomina zabawę: siedzą przed wielkimi ekranami, w ręku trzymając pady, za pomocą których manipulują blokami informacji, zwizualizowanymi na ekranie. Formuły matematyczne układa się tutaj jak klocki w trójwymiarowej przestrzeni, a do tego robi się to na czas. Działania pracowników nie przypominają więc wolnej gry intelektu, raczej serie boleśnie powtarzalnych i rutynowych zachowań. Jesteśmy zatem dalecy od mitu „kreatywnego geniusza”, bliżej tu raczej do pojęcia „infotariatu”, które podkreśla, że w gospodarce, której głównym materiałem są symboliczne formuły, większość pracowników i tak będzie przypominać nieszczęsnego bohatera „Dzisiejszych czasów” Chaplina, który, odchodząc od taśmy montażowej, nie może powstrzymać się przed powtarzaniem mechanicznego ruchu dokręcania śruby. Tylko że infotariusze nie nabywają swoich kompulsji przy taśmie, a przy komputerze, a w proces oprócz mięśni zaangażowane są ich umysły, powoli wypełniane przez materiał migający na ekranie.
Każdy, komu zdarzyło się pracować w „trybie projektowym”, rozpozna w „Teorii wszystkiego” własne doświadczenia. Qohen nie pracuje po prostu od dziewiątej do piątej. Czas jego pracy podzielony jest na krótkie odcinki, w ciągu których ma rozwiązywać kolejne problemy. Wyniki przesyła natychmiast, nie ma więc szansy, by ukryć niepowodzenia i spróbować jeszcze raz. Tempo wzrasta razem z wydajnością pracownika, więc im więcej Qohen pracuje, tym szybciej musi oddawać każdą kolejną porcję zadania. Zasypia wtedy, kiedy pracować nie jest w stanie, a budzi go wezwanie do kolejnego minikontraktu, którego niewypełnienie w przepisanym czasie może sprowadzić bliżej nieokreślone problemy. W pracy zadaniowej nie liczy się przebyta droga, tylko sukces, więc Qohen szybko się załamuje: choć radzi sobie lepiej, niż ktokolwiek przed nim, jego obsesją jest i tak tych kilka procent brakujące do sukcesu.
Gilliam w skrótowy i bardzo trafny sposób przypomina nam, że taki tryb pracy nie jest przepisem na sukces, ale na nerwicę. Świetnie oddaje wzrastające tempo i przypominającą obsesję całkowitą koncentrację na migającym ekranie; irytacja bohatera jest punktowana przez nachalne szczegóły, które pozwalają widzowi odczuć nieznośną presję, jak choćby odczłowieczony głos, który wciąż przypomina Qohenowi, że zbliża się termin oddania kolejnej porcji pracy.
Nie wszystko jednak udało się w filmie Gilliama tak samo. Najgorsze bodaj wrażenie robi scena imprezy, na którą Qohena zaprasza jego przełożony. Dudni głośna muzyka, wszyscy przebrani są w odblaskowe kostiumy; nikt nie porusza się bez smartfona lub tabletu, i to ze sprzętem raczej, niż z innymi prowadzi rozmowę. Cóż, w mediach pełno informacji o uzależnieniach od infogadżetów, ale jest to chyba część informacyjnego szumu, który Gilliam próbuje w swoim filmie wyśmiać. Nie wszystkie postaci miały też szansę otrzymać równie wyrazisty kształt. Narracja w „Teorii wszystkiego” długo rozwija się dzięki dwóm pomocnikom głównego bohatera, ale zarówno postać Bainsley, jak i młodego geniusza programowania, przysłanego przez Zarząd, gdy Qohen powoli rozsypuje się pod ciężarem zlecenia, są daleko mniej przekonujące niż główny bohater. Na nim zresztą skupia się ambicja tego projektu, bo „Teorii wszystkiego” nie sposób zrozumieć bez klucza do postaci Qohena.
Graną przez Waltza postać można określić w dwóch słowach, jako „człowieka wiary”. Tylko, że nie jest to wiara z mistycznych traktatów, a raczej z Freuda: we wszystkim przypomina nerwicę natręctw. Qohen wyraźnie boi się kontaktu z innymi, nie znosi być dotykanym, a mówi o sobie w liczbie mnogiej (też z przymusu, bo jest nadal pod sugestią terapeuty, który w ten sposób polecił mu zmniejszać dystans między sobą i innymi). Co najważniejsze jednak, całe życie Qohena tkwi w zawieszeniu. Sumiennie wypełniana praca ma właściwie zapełnić mu czas, w ciągu którego czeka na „telefon”. Qohen nie wie, kto miałby do niego zadzwonić ani co mu powiedzieć, ale wie jedno: w słuchawce usłyszy formułę, która wreszcie nada kształt jego życiu.
To przekonanie, że „coś tam” jest, nie przyjmuje u Qohena postaci wiary religijnej. Choć bohater „Teorii...” mieszka w kościele (kupionym po okazyjnej cenie od firmy ubezpieczeniowej) i często zapala lampki przed ołtarzem, to zapewne nie ma w nim wiele zrozumienia dla treści wiary (sugeruje to choćby powracający greps z figurą ukrzyżowanego Chrystusa, w której głowę postaci zastępuje podglądająca Qohena kamera; jeden z tańszych chwytów, które wypada Gilliamowi wybaczać). Mimo to, i tutaj kryje się bodaj najciekawsze, co „Teoria wszystkiego” ma nam do zaoferowania, nawet tak szczątkowa forma przywiązania do myśli o transcendencji czyni Qohena kimś wyjątkowym w granicach tego akurat świata przedstawionego. Wcale nie jest oczywiste, dlaczego, bo na pewno nie czyni ona Qohena szczęśliwszym; ale na tle reszty dość płaskich postaci, akurat ta część natręctwa granego przez Waltza analityka wydaje się być czymś cennym. Jak zawsze w przypadku Gilliama, trudno brać ten trop za przesłanie historii, jest to raczej jedna z możliwości, które reżyser testuje w ramach swojej opowieści. Wydaje się jednak, że najbardziej w swojej przewrotności udana.
Źródło: http://www.dwutygodnik.com/artykul/5254-infotariusz-przywiazany-do-transcendencji.html
poniedziałek, 7 kwietnia 2014
Syberberg i Hitler
fotos: syberberg.de
Reżyser filmu konsekwentnie nie szuka "psychologicznej głębi" pokazywanych przez siebie postaci. Odwzorowuje manieryzmy Hitlera, Himmlera czy Goebbelsa, ale tylko po to, by tym silniej zrekonstruować teatralność ich gestów. Dlatego też używa lalek, jeszcze bardziej koncentrujących uwagę publiczności na tym, co zewnętrzne. Obsesją Syberberga jest jawność nazizmu, jego nachalność, oferowana przez niego wizja - wszechobecna, bo, jak podkreśla Syberberg wciąż od nowa, nazizm był w dużej mierze przedstawieniem. Jego składniki dobrze znamy: strzępy teorii doboru naturalnego, mieszanka wielkich bohaterów historii, wreszcie para-religijny żargon, wszystko to pośród pompatycznych dekoracji. Jednak w Hitlerze skądinąd znany materiał osiąga szczyty wizualnej intensyfikacji. Ta sama koncentracja na zewnętrzności,połączona z unikaniem klisz realizmu psychologicznego, pozwala jednak zachować widzom krytyczny dystans, co jest kluczową zaleta tego filmu.
Hitler- film z Niemiec jest z
pewnością jednym z najtrudniejszych filmów, jakie powstały. Nie
tylko dlatego, że trwa ponad siedem godzin. Sam metraż da się wytrzymać, czego dowodem publiczność pokazu w Iluzjonie, która na
oglądaniu filmu Hansa Jürgena
Syberberga spędziła całe niedzielne popołudnie i większość
wieczoru (z trzema krótkimi przerwami na zaczerpnięcie oddechu na
zewnątrz kina).
Jest to film trudny przede wszystkim ze
względu na swoją osobliwą formę. Syberberg zrealizował go w
całości w studio, a złożył wyłącznie z monologów, często ustawiając aktorów na
tle ekranu, na który projektowane są zdjęcia i filmy z epoki. W
ciągu kolejnych godzin powracają wciąż te same
wizerunki i rekwizyty, od kiczowatych po turpistyczne. Na ścieżkę
dźwiękową często nałożone są przemówienia oficjeli trzeciej
Rzeszy, apele poległych, radiowe meldunki Wehrmachtu, wreszcie –
monotonny, wojskowy rytm werbli przełamywany od czasu do czasu
fragmentami Wagnera i Beethovena. Przez jedną
trzecią filmu na ekranie występują lalki przedstawiające wodzów
III Rzeszy, wypowiadające znane cytaty i rozwijające swoje
apologie.
Cały ten aparat obsesyjnie
powracających wątków i motywów uruchomiony jest po to, by na
ekranie wskrzesić świat nazizmu – nazywanego w filmie Syberberga
„wielkim tabu” polityki i historii. Świat wyobrażeń, myślowych
konstrukcji, nadziei, wyobrażenie dziejowej misji i wizję
wspólnoty, z których stworzona była III Rzesza. Jest on ukazany w
skrócie karykatury, w całej skandalicznej brzydocie, dzięki czemu
twórcy unikają niebezpieczeństwa patetycznego przedstawiania
nazizmu jako fascynującego zła. Odwzorowując kicz nazizmu w sposób
bezwstydny, unikają gorszego kiczu, będącego efektem uwznioślania
nazizmu (tę pokusę, dobrze znaną kinu, piętnował dawno temu Saul Friedländer).
Film Syberberga złożony jest w dużej
mierze z cytatów: przemówień, wspomnień kamerdynera czy operatora
prywatnego kina w rezydencji Hitlera, wreszcie z długich
rekonstrukcji kosmologicznych i historiozoficznych teorii, krążących
wśród nazistowskich elit. Resztę wypełnia odautorski monolog, w
którym powraca pytanie: jak zmierzyć się z tym fragmentem
historii.
A zmierzyć się z nim trzeba, co
dobrze oddają tytuły, pod którymi wyświetlany był film: po
pierwsze, jako film z Niemiec (w wersji niemieckiej,
francuskiej czy polskiej) czy jako nasz Hitler (w wersji
angielskiej). Syberberg wciąż podkreśla, że Niemcy w Hitlera
wierzyli (aż do końca, co z przerażeniem notował Victor Klemperer
w LTI), że jego pojawienie się nie było anomalią, ale
przeznaczeniem masowej polityki w tej części Europy, przeznaczeniem tej demokracji. Brzmi to niepokojąco, ale lepszy taki zmuszający do myślenia skandal, niż
miękki rewizjonizm Upadku, w którym roi się od Niemców,
którzy pod koniec wojny są nadal tak niewinni, jakby naziści nie byli u
władzy od dekady z okładem: główna bohaterka tego filmu robi wielkie oczy na rasistowskie uwagi, jakby nie słyszała ich codziennie. Popierający Führera
wiedzieli, czego naziści chcą i jaki jest ich program – w ścieżce
dźwiękowej filmu Syberberga dość jest na to archiwalnych dowodów.
Reżyser filmu konsekwentnie nie szuka "psychologicznej głębi" pokazywanych przez siebie postaci. Odwzorowuje manieryzmy Hitlera, Himmlera czy Goebbelsa, ale tylko po to, by tym silniej zrekonstruować teatralność ich gestów. Dlatego też używa lalek, jeszcze bardziej koncentrujących uwagę publiczności na tym, co zewnętrzne. Obsesją Syberberga jest jawność nazizmu, jego nachalność, oferowana przez niego wizja - wszechobecna, bo, jak podkreśla Syberberg wciąż od nowa, nazizm był w dużej mierze przedstawieniem. Jego składniki dobrze znamy: strzępy teorii doboru naturalnego, mieszanka wielkich bohaterów historii, wreszcie para-religijny żargon, wszystko to pośród pompatycznych dekoracji. Jednak w Hitlerze skądinąd znany materiał osiąga szczyty wizualnej intensyfikacji. Ta sama koncentracja na zewnętrzności,połączona z unikaniem klisz realizmu psychologicznego, pozwala jednak zachować widzom krytyczny dystans, co jest kluczową zaleta tego filmu.
Problem z dziełem Syberberga jest inny,
a polega na tym, że cały historyczny bagaż w siedmiogodzinnym
Hitlerze pozbawiony jest jednoznacznego komentarza. Nie o to
zresztą chodziło – widzom tego filmu darowane są edukacyjne
oczywistości; film Syberberga przeznaczony jest dla tych, którzy
już coś wiedzą, nikt inny zwyczajnie jego projekcji nie
wytrzyma. Nie zmienia to faktu, że zajęcie się tym tematem
właściwie wymaga jakiegoś stanowiska; bez niego całość
zawieszona jest w próżni – widz nie musi słuchać wykładu, ale
powinien mieć z czym dyskutować. I tu Syberberg niezbyt wiele
oferuje. Albo jego stanowisko jest na tyle nieprzekonujące, że i
tak pozostawia widza samemu sobie.
Pod koniec sobotniej projekcji Ludwiga,
otwierającej warszawski przegląd Syberberga, ze strony siedzącej
obok pary doszło mnie wypowiedziane teatralnym szeptem pytanie: ale
cóż z tego wszystkiego wynika? Z Hitlera wynika, że
największą tragedią Niemiec jest upadek niemieckiej kultury. Mało
powiedzieć, że Syberberg jest jej admiratorem: opłakuje ją, daje
się jej opętać, przywołuje ją w gestach kapłańskich, cytując
wciąż od nowa Goethego, Heinego, Wagnera i Manna. Nie ma w tym nic
złego, jak długo klejnot tej kultury nie przesłania mu całego
świata.
Kiedy pod koniec Hitlera Harry
Baer, medium autorskiego komentarza, oskarża Hitlera – kukłę, w
jego mowie prokuratorskiej wciąż powraca powojenny upadek kultury
Niemiec. Być może łatwiej wypowiedzieć tę skargę, niż
przywołać miliony ofiar, ale mizeria niemieckiej kinematografii i
rozplenienie się drobnomieszczańskiego gustu w RFN wydają się
drugorzędnymi konsekwencjami tej katastrofy, którą Syberberg tak
sprawnie rekonstruuje w ciągu siedmiu godzin swojego filmu. Ze
swoją niechęcią dla Hollywood i kultury masowej autor Ludwiga
brzmi jak uczeń szkoły frankfurckiej, ale ostatecznie oferuje niewiele więcej, niż zabarwiony nostalgicznie, wyblakły elitaryzm.
Zresztą może to i lepiej, że brak tu
przekonującej kody. Tym większa odpowiedzialność spoczywa na
widzu, który zechce skonfrontować się z analizowanym przez
Syberberga szaleństwem. Jest to ostatnie, największe źródło
trudności w odczytaniu tego filmu.
Film można zobaczyć na stronie internetowej reżysera.
sobota, 29 marca 2014
Nikita Michałkow i rosyjska formuła polityki
Tekst o filmie Michałkowa ukazał się w styczniowym numerze "Kina". Pomyślałem, że warto go przypomnieć, bo jego wymowa po tych kilku miesiącach wydaje się jaśniejsza i jeszcze bardziej aktualna. Poniżej zamieszczam wersję rozszerzoną tekstu; krótsza w miesięczniku i na jego stronie internetowej.
W 2010
roku, szesnaście lat po wielkim sukcesie Spalonych słońcem,
na ekrany rosyjskich kin weszła kontynuacja tamtego filmu –
Spaleni słońcem 2: Wygnanie. Dwuipółgodzinny fresk
wojenny, podobno najdroższy film w historii rosyjskiej
kinematografii (z budżetem około pięćdziesięciu pięciu milionów
dolarów), krytykowano za fabularną niespójność, historyczne
nieścisłości i wreszcie – za zaprzeczenie duchowi pierwszej
części. Kontynuacja części drugiej, z podtytułem Cytadela,
również rozgrywa się w czasie drugiej wojny światowej, trwa dwie
i pół godziny i z filmem z 1994 roku wiąże się raczej przez
zaprzeczenia niż nawiązania. Dobitnie też pokazuje, że krytycy
narzekający na brak historycznej i narracyjnej precyzji popełnili
podstawowy błąd: zadali filmowi Michałkowa niewłaściwe pytania.
Spaleni
słońcem opowiada o czasach i mechanizmach wielkiej czystki.
Jest rok 1936. Szczęśliwe życie rodzinne kombryga Siergieja Kotowa
(sam Michałkow), bohatera wojny domowej, zakłóca niespodziewana
wizyta. Dmitrij Arsentiew dawno temu był blisko związany z Marusią,
żoną Kotowa, i jej rodziną. W czasie wojny domowej został
zmuszony do wyjazdu, a Kotow niejako wszedł na jego miejsce i
podporządkował życie całej rodziny własnemu autorytetowi.
Dmitrij przyjechał jednak nie tylko po to, żeby o sobie
przypomnieć: pracuje dla NKWD, a Kotow ma zostać aresztowany.
Wypełniając swoją rolę, Arsentiew wywiera zemstę na potężnym
rywalu, a zarazem po raz kolejny przeżywa rozstanie z dawnym życiem,
które przyjechał ostatecznie zniszczyć.
Film
Michałkowa był wielkim sukcesem i pewnie jednym z ważniejszych
rozliczeń z okresem stalinowskim. Nie z rewolucją samą, ale z jej
„wypaczeniami”. Kotow miał swój udział w krwawych dziejach
wojny domowej, ale to dobry, szlachetny człowiek. Nawet Dmitrij,
choć z wypełniania swojej roli czerpie perwersyjną przyjemność,
wydaje się raczej złamany przez okoliczności, niż zły. Kiedy
Kotow jedzie samochodem wywożącym go do Moskwy, nad krajobrazem
góruje unoszony balonem gigantyczny portret Stalina: obraz
absurdalności, ale i potęgi mechanizmu zbiorowego terroru (nawiasem
mówiąc: przywodzący na myśl wizualną metaforę z Rąk do
góry Jerzego Skolimowskiego). Co najważniejsze w obecnym
kontekście: był to film domknięty w sensie narracyjnym, z finałem,
którego siła polegała właśnie na nieuchronności takiego, a nie
innego zakończenia: jakby mało było przywiązanego do balona
proporca, pokazującego, że nikt przez Stalinem nie ucieknie, z
napisów końcowych widzowie dowiadywali się, że Kotow został
rozstrzelany, a jego żona i córka zginęły w obozie dla rodzin
wrogów ludu.
Jeśli
więc w Spalonych słońcem 2 pojawiają się wszyscy
bohaterowie: Kotow na Syberii, jego córka w obozie dla pionierów, a
żona u boku Dmitrija (który, nadmieńmy, pod koniec pierwszej
części popełnił samobójstwo), to nieomylny znak, że zmieniła
się tonacja filmu. Jak wspomniałem, Spalonych słońcem nie
dało się kontynuować, bo film był zamknięty na wszelkie możliwe
sposoby. Część druga jest więc nie kontynuacją, ale filmem
zupełnie innym.
Nie od
dziś wiadomo, że poniżenie kogoś niegdyś znaczącego i ważnego
jest przykrym widowiskiem. I to był wstrząs oczekujący widzów
Spalonych słońcem: Kotow przez cały film pokazywany jest
jako bohater: pełen charyzmy i pasji człowiek, potężny nie
strachem, ale powszechnym uwielbieniem. I ten właśnie bohater pod
koniec filmu upada tak nisko, jak się da: pobity przez kilku
anonimowych funkcjonariuszy, z płaczem w oczach patrzy na unoszącą
się nad polami podobiznę kogoś, kogo jeszcze przed chwilą miął
za przyjaciela i ostateczną gwarancję swojego bezpieczeństwa.
Podczas
obu części Spalonych słońcem 2, czyli Wygnania i
Cytadeli, punktem wyjścia znów jest figura owego poniżonego
bohatera, tym razem odbudowywana na naszych oczach. Zaczyna się,
kiedy Dmitrij dostaje zlecenie od samego Stalina: ma odszukać
Kotowa, walczącego gdzieś w szeregach kompanii karnej. Dmitrij
prowadzi śledztwo, a widzowie w retrospekcjach obserwują wojenne
losy Kotowa i jego córki.
Krytycy
mieli rację: przygody bohaterów są często co najmniej
nieprawdopodobne, a nowy film ma się nijak do oryginału z lat
dziewięćdziesiątych. Wszystkie te zarzuty, choć trafne, były
jednak fałszywe z innego punktu widzenia: nie brały pod uwagę
politycznej wymowy filmu, która jest w tym wypadku kluczowa.
Michałkow chce swoim filmem odnowić pojęcie bohaterstwa, napełnić
je nową treścią, dać swoim widzom powód do dumy. Jeśli w
Spalonych słońcem kazał im rozważać straszne oblicze
politycznej przemocy, która potrafi zniszczyć każdą wielkość,
to Spaleni słońcem 2 są filmem o tym, że prawdziwa
wielkość zawsze zwycięża, choćby dzięki opiece „z góry”,
sprzyjającemu fatum i zwykłemu przypadkowi.
Aby
opowiedzieć tego typu historię w realiach stalinowskich, potrzeba
wręcz sztuki cyrkowej i twórcy filmu są tego świadomi. W Wygnaniu
odwoływali się choćby do wątków religijnych i serii niezwykłych
zbiegów okoliczności, w Cytadeli – do dość pokrętnej
teorii władzy (wedle której wykonawcy szalonych planów Stalina
potrafią je w magiczny sposób przedzierzgnąć w sukcesy narodu), w
obu częściach – do mitu Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, w czasie
której zbiorowym bohaterem okazał się cały naród. Postaci
pokazywane przez Michałkowa nie mają złudzeń co do swojego losu,
ale nadal mają w sobie dość woli życia, poczucia przyzwoitości i
humoru, by iść dalej. W ten sposób Michałkow stara się, by jego
bohaterowie wyszli zwycięsko ze strasznych okoliczności, w których
się znaleźli. Tym samym oczywiście przekreśla ten rodzaj wglądu
i historycznej samoświadomości, który był atutem Spalonych
słońcem: w warunkach terroru żadne bohaterstwo nie jest
możliwe, a wszystko, co wielkie, musi w końcu zostać poniżone.
Całkowite zaprzeczenie tego twierdzenia jest politycznym przesłaniem
Spalonych słońcem 2.
Z tego
punktu widzenia fabularna konstrukcja Cytadeli jest
szczególnie ciekawa. Film rozpoczyna się od długiej sekwencji
ataku, realizowanego wedle chętnie stosowanej w tamtych czasach
taktyki armii sowieckiej, czyli tak zwanego „rozpoznania bojem”.
Polega ono na tym, że do ataku rzuca się masę żołnierzy
spisanych na straty. Sens manewru sprowadza się do zmęczenia
przeciwnika, któremu wreszcie skończą się naboje lub pomieszają
się zmysły od urządzania przeciwnikowi codziennej krwawej łaźni.
Michałkow nie próbuje bronić tej taktyki, pokazuje jej militarny
brak znaczenia, arbitralność, czy wręcz zbrodnicze podstawy
(ordynuje ją pijany generał). Ale gdy w oddziale skazanym na pewną
śmierć jest blisko buntu, wkracza Kotow, który wyjaśnia kolegom,
dlaczego powinni walczyć: jeśli zostaną w okopach, zabiją ich
swoi, jeśli wyjdą walczyć – zginą albo i nie, więc warto
próbować. Co więcej, nie wypada zabijać się samemu w czasie
wojny, a przeżyć kolejne piętnaście sekund pod ostrzałem to
wieczność dla kogoś, kto i tak jest skazany na śmierć, i tak
dalej... Tyrada Kotowa jest oczywiście przerażająca jako wyraz
logiki kogoś, kto w sposób idealny dostosował się do nieludzkich
warunków, w których żyje. Ale jest też najlepszym wyrazem figury
ćwiczonej przez twórców filmu: pokazać wielkość ludzi
poniżonych, nie w ich oporze wobec poniżenia, ale w tym, że
poniżenie to akceptują i „próbują dalej”.
Mamy
więc w Cytadeli zaskakującą
figurę bohaterstwa i wielkości, których formuła brzmi nie wbrew
wszystkiemu, ale mimo wszystko, której sensem nie jest duma
i moralna suwerenność, ale całkowite podporządkowanie. Nawet
bezsensowny i zbrodniczy rozkaz trzeba akceptować i wypełniać,
także jeśli jego skutki są samobójcze. Jedyną rzeczą, której
pewni mogą być bohaterowie Michałkowa, jest ich własne
posłuszeństwo. W świecie jego pięciogodzinnej wojennej epiki ta
postawa prowadzi w końcu do tryumfu – oczywiście nie
indywidualnego, ale zbiorowego, do tryumfu ojczyzny, a nie tego czy
innego bohatera filmu. Michałkow nie buduje „optymistycznego”
obrazu stalinizmu, ale mimo wszystko obraz dokładnie przeciwstawny
temu ze Spalonych słońcem – przekonuje swoich widzów, że
ustrój stalinowski nie zabił wielkości ludzi, którzy w nim żyli.
Wszystkie nieprawdopodobieństwa są podporządkowane temu
nadrzędnemu, politycznemu wymogowi – pokazania wielkości,
imperialnej potęgi nie stalinizmu właśnie, ale ludzi, którzy
swoim bezwarunkowym posłuszeństwem niejako są więksi od tych,
którzy wydają im rozkazy.
piątek, 28 lutego 2014
"Scena zbrodni"
O świetnym dokumencie Joshuy Oppenheimera, od dziś na ekranach polskich kin, napisałem dla miesięcznika "Kino".
Cytuję ze strony internetowej pisma:
"Joshua Oppenheimer przez kilka lat mieszkał w Indonezji, pracując nad projektami filmowymi z grupą tamtejszych rolników. Postanowił nakręcić film o jednym z największych masowych mordów dwudziestego wieku. Kiedy w 1965 roku w Indonezji doszło do przejęcia władzy przez wojsko z generałem Suharto na czele, w całym kraju rozpoczęła się rzeź faktycznych lub rzekomych członków i sympatyków indonezyjskiej partii komunistycznej (PKI). Dokładna liczba ofiar do dziś nie jest znana, ale najprawdopodobniej przekroczyła milion. W operacji brało udział kilka tysięcy zabójców – członków organizacji paramilitarnych i islamistycznych, indonezyjskich sił specjalnych i zwykłych kryminalistów. Masowe morderstwa przeprowadzono przy wiedzy i aktywnym wsparciu krajów zachodnich.
Film, który miał rekonstruować pamięć tamtego czasu z perspektywy ofiar, nie został zrealizowany – lokalne władze mnożyły przeszkody na drodze ekipy. Wtedy Oppenheimer wpadł na inny pomysł. Na Sumatrze przywódcy organizacji paramilitarnych, członkowie władz lokalnych, nawet ministrowie i posłowie cały czas kultywują pamięć o masakrze. Choć nie doszło nigdy do zbadania skali morderstw, a tym bardziej do debaty na ten temat, rzeź z lat sześćdziesiątych funkcjonuje jako znany wszystkim sekret: ofiary tamtych wydarzeń nie mówią o nich głośno, za to zabójcy chętnie opowiadają o swoich czynach, a ulicami rządzą te same paramilitarne bojówki. O tamtych wypadkach wspomina się jako o „koniecznej tragedii”, by za chwilę, za pomocą obscenicznych aluzji, sugerować, że i dzisiaj, w razie potrzeby, znajdą się ludzie, którzy „zrobią, co należy”.
Z jednej strony jest to pycha tych, którzy wygrali – zachowali władzę i przedstawiają ówczesną masakrę jako akt heroizmu. Z drugiej strony, przywołanie tamtych czasów działa wciąż jako groźba, narzędzie władzy opartej na strachu. Ten strach sprawia, że sumatryjscy rolnicy nie odważą się założyć związków zawodowych, a chińscy kupcy (jedna z grup ludności prześladowanych w tamtym czasie) do dziś płacą haracz gangsterom, wśród których nie brakuje sprawców tamtych zabójstw.
„Scena zbrodni” powstała po siedmiu latach pracy, jej bohaterami jednak nie są ofiary, ale sprawcy. Anwar Congo, który w tamtych czasach miał własnymi rękami zamordować tysiąc osób, razem z kilkoma przyjaciółmi – członkami paramilitarnej organizacji Pemuda Pancasila – został przez Oppenheimera zachęcony do odegrania ówczesnych wydarzeń, na takie sposoby i takimi środkami, jakie uzna za właściwe. Mężczyźni ochoczo przystępują do współpracy. W końcu, jak powtarzają, ma w ten sposób powstać film o ich historii, która nie powinna zostać zapomniana. Congo chętnie opowiada, gdzie i jakimi technikami mordował ofiary. Równie chętnie chwalą się inni, na przykład Ibrahim Sinik – do dzisiaj wpływowy wydawca prasy, który w czasie masakry wysłuchiwał zeznań torturowanych i wysyłał ich na śmierć.
Jednak same opowieści to za mało. Congo ma większe ambicje – chce nakręcić film na miarę swoich ulubionych amerykańskich wzorców – kina gangsterskiego, westernów, musicali. W końcu, jak sam wspomina, te same wzory inspirowały go w młodości. Po obejrzeniu „wesołego filmu” do tortur zabierał się z entuzjazmem, na miejsce egzekucji szedł tanecznym krokiem. Korzystając z tych konwencji, on i jego znajomi odtwarzają sceny przesłuchań i zabójstw, a nawet masakry całej wioski. Grają chętnie, skoro w wyobraźni są właśnie gwiazdami, „ludźmi wolnymi” (jak sami chętnie tłumaczą etymologię słowa „gangster”), lubiącymi imponować zarówno okrucieństwem, jak i dystansem do społecznych konwencji. Praca rekonstrukcji wywołuje nieoczekiwane efekty: w jednej ze scen Congo odtwarza powracający koszmar, w trakcie którego nawiedzają go postaci ofiar. W końcu wciela się w jednego z torturowanych – wciąż przerywa scenę przesłuchania, wstrząśnięty tym, co uświadamia sobie dopiero po wielu latach.
„Scena zbrodni” jest jednym z najbardziej złożonych i wstrząsających dokumentalnych filmów politycznych, jakie kiedykolwiek powstały. Dzięki otwartości bohaterów to film kluczowy dla każdego, kto próbuje zrozumieć horror politycznej przemocy. Przemocy, której przecież nie pożegnaliśmy razem z dwudziestym wiekiem. Sam reżyser filmu wspomina wstrząs, jaki wywołały w nim słynne zdjęcia z Abu Ghraib, na których amerykańscy żołnierze pozują na tle torturowanych ofiar – z uśmiechem na ustach, manifestując poczucie władzy, radość z upokorzenia i cierpienia innych. Znaczenie filmu Oppenheimera wykracza poza samą rekonstrukcję przeszłych zdarzeń. Znajdziemy w nim także analizę współczesności, na której tamte wydarzenia odciskają swoje piętno: trwającej przez lata sytuacji zastraszenia ofiar, odwoływania się do terroru jako do metody uprawomocnienia władzy, wreszcie niezmiennej pychy i dumy sprawców. Obecne jest w tym filmie także pytanie najbardziej uniwersalne, o traumę przemocy.
Z tego punktu widzenia kluczowa staje się przemiana, do której dochodzi w głównym bohaterze filmu. Pamiętajmy: żyje on w świecie, w którym jego zbrodnie traktowane są jako imponujący wyczyn, przyjmowany jest na salonach polityków, występuje w telewizji. Jeśli dociera do niego przerażająca świadomość własnych czynów, to nie dzięki zewnętrznym interpretacjom, które podkreślały jego winę, nie dzięki moralnemu konsensowi wokół oceny zbrodni. Oryginalny tytuł filmu Oppenheimera („The Act of Killing”) wskazuje na „akt zabijania” jako kluczowy – jego rekonstrukcja właśnie, jego odegranie wymusza na sprawcy zrozumienie tego, co zrobił. Równie dobrym tropem jest polski tytuł filmu – kiedy „scena zbrodni” zostaje odtworzona, kiedy Congo ogląda ją na ekranie telewizora, dopiero wtedy dociera do niego ogrom własnej winy. Widzowie filmu właściwie mogliby odetchnąć z ulgą: oto wszystko wraca do normy, przywrócone zostają moralne proporcje. Tyle że reszta filmu sugeruje, iż Congo jest raczej wyjątkiem. Pozostaje też niepokojąca świadomość, że jakoś możliwe jest, by morderca tysiąca ludzi tak długo widział swoje działania jako powód do dumy. Jak wielu dumnych sprawców produkuje codziennie przemoc polityczna?
„Scena zbrodni” jest dowodem na wielką siłę kina jako narzędzia poznania i myślenia. Także dlatego, że wnioski płynące z tego filmu są tak niejednoznaczne i nieprzyjemne dla moralnego dobrego samopoczucia, tak trudne do zaakceptowania."
(w wersji papierowej: "Kino", 2012, nr 2)
sobota, 22 lutego 2014
O "Wielkim pięknie" Paolo Sorrentino
W czwartek odwiedziłem prowadzony przez Grzegorza Chlastę "Poranek RDC", żeby opowiedzieć o znakomitym "Wielkim pięknie" Paolo Sorrentino.
Rozmowę można znaleźć pod tym linkiem.
Pokrótce wyjaśniam w niej o czym jest film (bez zdradzania szczegółów), wspominam o charakterystycznym stylu, który Sorrentino rozwijał przez lata swojej kariery, wreszcie - o nawiązaniach do kina Felliniego, których w "Wielkim pięknie" pełno.
Wspominam o trzech innych tytułach Włocha: "Boskim", "Przyjacielu rodziny" (który krytyk Adam Kruk pokazywał na Nowych Horyzontach w 2012 roku) i "Wszystkich odlotach Cheyenne'a".
Pisałem już zresztą o tym ostatnim filmie, który można było zobaczyć w polskich kinach dwa lata temu. To przykład filmu, do którego chętnie wróciłbym po latach, żeby sprawdzić (z perspektywy innych filmów, które zwrotnie nieco oświetlają i dookreślają ten właśnie), czy mój pierwszy sąd był tak uzasadniony, jak wydawało mi się wtedy.
"Wielkie piękno" też ma się ochotę oglądać więcej niż raz. Podczas projekcji, na której byłem, kino było niemal pełne (a mowa o Lunie, która ma sporą widownię) i, rzecz rzadko spotykana w Polsce, spora część widzów została do końca napisów. Ładny gest, na który reżyser musi zapracować; Sorrentino świetnie wywiązał się z zadania.
środa, 1 stycznia 2014
Rok stary, rok nowy (Refn, Garrone, Luo Li)
1. Niedocenione
W porachunkach z ubiegłym
rokiem nie może zabraknąć filmów przez krytykę skrzywdzonych. A
źle w 2013 roku potraktowano Tylko Bóg wybacza Nicolasa
Windinga Refna.
W najnowszym filmie
Refna, podobnie jak w wielu poprzednich (Drive, Fear X,
Valhalla Rising), fabuła jest pretekstowa. Dostarcza raczej
okazji do naciskania ulubionych przez reżysera klawiszy. Refn jest w
końcu reżyserem kilku podstawowych dla jego kina obsesji, i nie
zmieni tego póki będzie sobie wierny. W każdym filmie będzie
portretował frustrację, w każdym będzie badał dziwną logikę
związków miłosnych, w której miłość i nienawiść prędzej łączą się, niż wykluczają. W każdym znajdziemy bohatera, który musi przełamać blokadę, powstrzymującą go przed działaniem.
To wielkie tematy, a Refn
na tyle się w nich wyspecjalizował, że potrafi grać podwójnie.
Opowiada swoje filmy niczym bajki – te zaś zawsze są schematyczne
i serio zarazem, zawsze pokazują rzeczywistość w przejaskrawiony i
wykrzywiony sposób, ale w tym samym momencie są też „bardziej
prawdziwe”, niż rzeczywistość sama. Tak jak Tylko Bóg
wybacza, film zarazem zabawny i makabryczny, groteskowy i do bólu
poważny. Równocześnie ani komercyjny, ani artystyczny, ani do
multipleksu, ani na festiwal – łatwo go zignorować.
2. Kino polityczne
W roku 2013 można było
zobaczyć w kinie dużo ciekawych filmów politycznych.
Moim faworytem w tej
kategorii był najnowszy film Matteo Garrone, Reality. Jest to
jeden z najlepszych filmowych portretów uwiedzenia przez złudną
nadzieję sukcesu. Mechanizm bazuje na wierze każdego z osobna we
własną wyjątkowość. „Wiem, że sukces czeka tylko na
nielicznych, ale na pewno do nich należę” – tak można określić
tej wiary formułę.
Obsesją bohatera filmu
Garrone staje się udział w reality show, ale nie tylko o medialny
blichtr tutaj chodzi. Podkreśla to wieloznaczny tytuł filmu –
zarazem wskazujący na źródło nadziei bohatera, jak i na to, że
podobny mechanizm wiary w nieuchronność sukcesu („w moim
przypadku”) możemy znaleźć właściwie wszędzie, ten mechanizm
w zasadzie odpowiada za naszą wiarę w samą „rzeczywistość”.
Jest to wiara konieczna, by utrzymać w sobie chęć działania, bez
niej trudno byłoby rano podnieść się z łóżka. Kiedy jednak owa
wiara przekracza granicę normy i zdrowia, i czy w ogóle można tę
granicę wyraźnie wytyczyć? Efekt filmu Garrone jest wstrząsający,
jeśli odważymy się uogólnić jego wymowę.
Na festiwalach pojawiły
się też dwa bardzo ciekawe eksperymenty – pierwszy z nich, to The
Act of Killing Joshuy Oppenheimera (2012), drugi – pokazywany
na Warszawskim Festiwalu Filmowym, to chiński Cesarz odwiedza
piekło Luo Li (o reżyserze można dowiedzieć się więcej tutaj). Film Oppenheimera szczęśliwie znalazł
polskiego dystrybutora, więc odłożę jego opis na właściwy
moment.
Cesarz... jest
filmem ezoterycznym. Historię oparto na XVI wiecznej chińskiej
powieści (w której pojawiają się cesarz, wysłannicy niebios,
urzędnicy, duchy) ale filmowa scenografia i kostiumy są
współczesne. Sama narracja jest nieśpieszna, tym łatwiej widzom
skupić się raczej na alegorycznym przesłaniu historii.
Cesarz w ramach pokuty za
popełnione błędy zstępuje do piekieł. Spotyka tam zastępy
ludzi, których pozbawił życia. Czekają go niewesołe perspektywy,
ale na szczęście piekło bardzo przypomina machinę państwową –
działa jak urząd, obowiązują tu znane reguły. Kto umie się
poruszać w ich gąszczu i rozumie ich logikę, temu włos z głowy
nie spadnie. Protekcja, znajomości i łapówki pozwalają cesarzowi
nie tylko uniknąć kary, ale nawet przedłużyć sobie życie.
Film jest surowy, wymaga
skupienia, nie oferuje zbyt wiele atrakcji; jest zarazem jednym z
najmądrzejszych oskarżeń politycznych, jakie w kinie ostatnich lat
widziałem.
Nie wszystkie filmy
polityczne ubiegłego roku były równie udane (do tych najlepszych zaliczyłbym oczywiście Perwersyjny przewodnik po ideologiach). Krytycy po wielekroć
podkreślali kuriozalność Spalonych słońcem 2. Film
Michałkowa zdaje się szalony, ale w recenzji, napisanej dla miesięcznika „Kino”, starałem się odnaleźć w nim jakieś
elementy metody – ukryte przede wszystkim w oferowanej przez film,
dość zadziwiającej formule bohaterstwa.
3. 2014
Już w najbliższy piątek do polskich kin wchodzi Wilk z Wall Street Martina Scorsese.
W lutym polscy widzowie będą mogli wreszcie zobaczyć wspomniany
wyżej The Act of Killing (polski tytuł Scena zbrodni).
Sporo filmów trafia w kategorię wysokich oczekiwań: choćby nowy
film Larsa von Triera – długo zapowiadana i pracowicie reklamowana
Nimfomanka. Podobnie nowe filmy braci Coen czy Jima Jarmuscha.
Jest więc na co czekać, ale oczywiście najważniejsze, jak co
roku, będą zaskoczenia: te tytuły, które oferują więcej, niż się zdaje przed
wizytą w kinie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)