Działało kiedyś w
Warszawie świetne kino pod szyldem Paradiso. Była to niewielka
sala, z nie więcej niż trzema rzędami foteli, o ile dobrze
pamiętam. Przy odrobinie szczęścia, można było trafić na niemal
ekskluzywny pokaz któregoś ze znakomitych, regularnie tam
niewyświetlanych filmów. Byłem jedną z bodaj trzech osób na
pokazie Dzikości w sercu – okazało się, że zupełnie nie znam filmu, który, jak sądziłem, znam na pamięć. Oglądany na dużym ekranie i z odpowiednim nagłośnieniem okazał się zupełnie o czym innym... W tamtym kinie zobaczyłem też Last Days
Van Santa. Nie dotarłem na jeden z regularnych pokazów Głowy do
wycierania. W każdym tygodniu coś mi wypadało, ale film był
stale w repertuarze i myślałem, że zawsze zdążę – jeśli nie
teraz, to za tydzień lub dwa. W międzyczasie kino zamknęli i do
dzisiaj żałuję, że któregoś dnia nie zawziąłem się i nie
odpuściłem innych zobowiązań.
Małe kina w rodzaju
Paradiso odpowiadają za tę część kultury filmowej, którą
Rosenbaum i Hoberman opisują w książce Midnight Movies (pisałem o tej książce dla Dwutygodnika i na tym blogu). Z
definicji mają małą publiczność, ale jeśli będzie to
publiczność dość wierna, rzecz może się udać także pod
względem finansowym. Celuje w ten model Kino KC, nazwane tak od
budynku przy Rondzie De Gaulle'a, w którym ma swoją siedzibę.
Od premiery Legendy
Kaspara Hausera minęły niemal dwa miesiące, ale podczas
sobotniego pokazu w małej sali kina zebrało się ponad dziesięć
osób. Film Manulego to nie arcydzieło – raczej zbiór lepszych i
gorszych pomysłów, trzymanych w całości przez dwa elementy:
hipnotyczną muzykę techno i talent Vincenta Gallo, odgrywającego w
filmie podwójną rolę: szeryfa i dilera. Na brzeg małej wyspy
wyrzucone zostaje ciało: młoda osoba ma na uszach słuchawki, a na
torsie napis "Kaspar Hauser". Szeryf opiekuje się
przybyszem, przekonany, że może jest to dawno temu zaginiony następca
tronu. Ale może to ktoś inny: kosmita, prorok, sztukmistrz albo
święty? Zastanawia się nad tym kilka osób zamieszkujących wyspę:
Księżna, Diler, Ksiądz. Każdy ma inną odpowiedź. A Kaspar nie
robi nic innego, jak podryguje w słuchawkach na uszach.
Film Manulego korzysta z
szeregu umownych znaków. Napisy informujące o tożsamości postaci
("Ksiądz" wypisane białymi literami na czarnej sutannie)
jest tylko jednym z nich. Najważniejszym znakiem jest oczywiście
sama postać Kaspara Hausera, odwołująca się jednak nie tyle do
historii czy wielkiego filmu Herzoga, co do romantycznego mitu
postaci spoza społeczeństwa, kogoś wolnego, bo niemożliwego do
skojarzenia z żadnym interesem, ośrodkiem władzy, z żadną
wspólnotą.
Poetycki (a chwilami nieco
bełkotliwy) film idealnie wpisuje się w przywołany wyżej gatunek
"kina o północy". Ma sprawiać przyjemność publiczności
rozmiłowanej w znakach, których używa. Dodatkowe atrakcje zawiera
dla wielbicieli charyzmy Vincenta Gallo. Inni przyjdą dla muzyki, w
odbiorze której nie przeszkadza umowna i abstrakcyjna fabuła, a
pomagają ciekawie skomponowane obrazy. O filmie Manulego już się
nie słyszy, bo repertuar kinowy ma swój rytm i na ekranach pojawiło
się sporo innych, ciekawych filmów. Tym zabawniej było zobaczyć
go właśnie teraz, podczas seansu "prawie o północy",
już nie jako premierę, ale film żyjący nocnym, przedłużonym
życiem w dawnym budynku Partii.
foto: kadry z filmu, materiały polskiego dystrybutora.
foto: kadry z filmu, materiały polskiego dystrybutora.