sobota, 17 marca 2012

Wszystkie odloty Cheyenne'a (2011)

Do kin trafił właśnie film Paolo Sorrentino. Moja recenzja na stronie dwutygodnika, poniżej fragment:



Bohaterem najnowszego filmu Paola Sorrentino jest tytułowy Cheyenne – muzyk, który przed dwudziestu laty zawiesił karierę. Co rano nakłada na twarz make up i spryskuje lakierem włosy (w efekcie wygląda jak kopia Roberta Smitha, nawet nieco bardziej ponura i apatyczna niż oryginał), ale zamiast pisać kolejne smutne piosenki, wyrusza do pobliskiego centrum handlowego z ceratową torbą na kółkach. Prowadzi dość ustabilizowane życie z twardo stąpającą po ziemi żoną – strażaczką i amatorką sportu. Jego głównym zajęciem stają się próby wyswatania młodej przyjaciółki. Ma też swój osobisty rytuał – przychodzi na grób dwu chłopców, którzy, jak dowiemy się w toku narracji, popełnili samobójstwo, gdyż zbyt mocno wzięli sobie do serca piosenki swojego idola.


Cheyenne jest więc pokutnikiem. Stąd niechęć do tworzenia, stąd okopywanie się w, skądinąd przyjemnej, małżeńskiej rutynie. W jednej ze scen Cheyenne mówi do żony „Chyba mam lekką depresję”. Ta ze spokojem odpowiada: „Może mylisz depresję z nudą?”. Na tym etapie widzowie już wiedzą, że sprawa jest poważniejsza. Muzyk zdaje się wyprany z emocji, ale równocześnie cały czas czeka na coś, co wyrwie go z martwego punktu, w którym się znalazł.


W najnowszym filmie Sorrentino Sean Penn przechodzi jedną z metamorfoz, które budują aktorskie legendy. Swego czasu był specjalistą od postaci wiążących siłę i wewnętrzne cierpienie, dalekich zarówno od stereotypu twardego człowieka, jak delikatnego wrażliwca. Już w „Obywatelu Milku” potrafił obrócić ten wizerunek o sto osiemdziesiąt stopni, przekonująco wchodząc w rolę walczącego o prawa gejów politycznego działacza, ekstrawertycznego i pogodzonego ze sobą. Jego Cheyenne zaś jest dokładnie taki, jaki mógłby być popkulturowy romantyk zbliżający się do piątej dekady życia – nieco wyblakły, ale nadal ujmujący.


Dzięki aktorskiej biegłości Penna zawiązanie akcji wypada przekonująco. Potem jednak następuje samobójczy zwrot. Oto Cheyenne wyrusza w podróż do Nowego Jorku, by odwiedzić umierającego ojca. Spóźnia się i przyjeżdża tylko na pogrzeb. Z ojcem, ocalonym z Zagłady Żydem, od długiego czasu nie miał kontaktu. W wieku piętnastu lat, jak wspomina, „zdecydował”, że jego rodzic go nie kocha. Teraz przegląda notatniki zmarłego i odkrywa coś, co zajmowało jego ojca przez niemal całe życie po ocaleniu: był na tropie swojego oprawcy z Oświęcimia. Cheyenne o Zagładzie ma jedynie „ogólne pojęcie”, ale dowiaduje się więcej i postanawia dokończyć poszukiwania, dopaść ukrywającego się gdzieś w Stanach oprawcę – wymierzyć mu sprawiedliwość. 

(...)
Przez jakiś czas trwania projekcji wydaje się, że autorzy „Wszystkich odlotów Cheyenne'a”, portretując weterana młodzieżowej alienacji, znaleźli właściwą formułę. Niewiele jest filmów, które potrafią zbliżyć się do wrażliwości, której Cheyenne jest reprezentantem; gdyby więc udało się utrzymać początkowy ton, film Sorrentino byłby sporym osiągnięciem. Niestety w momencie, w którym Cheyenne odkrywa Zagładę, delikatna równowaga pomiędzy powagą i ironią pęka. Szczególnie boleśnie doświadczymy tego w scenie, w której grany przez Penna bohater ogląda dokumentalne slajdy. Widzowie razem z nim zobaczą obrazy obnażonych zwłok, działające na tle budowanego przez pierwsze sceny kontekstu niczym zimny prysznic. 


Cheyenne w toku narracji miał dojrzeć, było to jasne niemal od początku filmu. Miał zrozumieć uczucia ojca, odnaleźć w sobie tęsknotę za niedoświadczonym rodzicielstwem, przekonać się, że pora wyjść z kostiumu założonego w młodości. Ale czy potrzebuje do tego piekła drugiej wojny światowej? I czy dokumentalne ujęcia oglądane przez widzów nie są zwyczajnie zbyt potężne, by nie uczynić całości absurdalną? Łagodny smutek odczuwany przy słuchaniu ulubionego zespołu nie wytrzymuje konfrontacji z horrorem historii – zawsze wyda się błahy. 
...
całość tutaj

2 komentarze:

  1. Niestety ale film mnie okropnie zawiódł. Liczyłem, że będzie świetny z uwagi na muzykę Talking Heads no i osobę Seana Penna.
    Całą zabawę zabiła według mnie ogólna miałkość tego filmu i ciągle odgrzewany kotlet Holocaustu. Kotlet, który jak sam zauważyłeś do tej konwencji, czy nawet tego konkretnego dzieła kompletnie nie pasuje.
    Gratuluję tylko Pennowi szczegółowego wykreowania
    nietypowej postaci (dodatkowy plus za śmiech weterana kwasu i kokainy).

    OdpowiedzUsuń