Na tegorocznych Nowych Horyzontach
można przypomnieć sobie najlepsze filmy Tadeusza Konwickiego,
niezwykłej postaci powojennej polskiej kultury, silnie obecnej
zarówno w literaturze, jak w kinie tamtego okresu.
W marcu tego roku „Kino”
opublikowało mój esej o autorze Jak daleko stąd, jak blisko.
Piszę w nim o Konwickim jako autorze oddanym jednemu tematowi:
układaniu relacji z umarłymi. A u Konwickiego umarły to nie postać z
sentymentalnej fotografii, ale raczej widmo, które trzeba obdarować,
czasami nawet oszukać, by można było żyć dalej.
W filmach Konwickiego umarli byli blisko
– tak blisko, że ich wizerunek, wspomnienie po nich, nie zdążyło
się jeszcze nostalgicznie osłodzić. Byli obecni przede wszystkim jako osoby, z którymi ma się
niezamknięte rachunki, które nadal kocha się i równocześnie nienawidzi za
sprzeczności, których nie można było zrozumieć za ich życia.
Bohater Jak daleko stąd, jak
blisko, spotykając duchy swojej przeszłości wciąż wikła się
w te same dylematy, które po latach nie tracą na sile. Tych
dylematów śmierć nie rozwiązuje, dlatego potrzeba sprytu by nie
dać się nimi przytłoczyć. To niebezpieczeństwo przytłoczenia,
zamknięcia w wewnętrznym powtarzaniu przeszłych smutków ciąży
też nad bohaterami Zaduszek. Przedstawiona w filmie para
oddaje się seansom wspominania, by przekonać się, czy w ogóle
potrafi jeszcze rozpocząć swoje życie od nowa.
Pozostaje pytanie czy język
Konwickiego jest dzisiaj w ogóle zrozumiały? Czy centralny problem jego
filmów zachowuje dzisiaj swoją siłę? Jest w końcu na antypodach
kina historycznego – to ostatnie bowiem często wystawia przeszłość
jako spektakl – w heroicznej narracji, nawet pośród krwi i
cierpienia, trudno o sprzeczności. Kto odważyłby się dzisiaj
przedstawić „drogich zmarłych” polskiej historii jako widma, z
którymi trzeba się targować?
Więcej w tekście Życie
z umarłymi, Kino, nr 3 2015.