niedziela, 19 października 2014

Mekas


Adnotacja 2015: Tekst zgłosiłem do konkursu na Blog Roku 2014 w kategorii Tekst roku. Zachęcam do głosowania!





4th Wall to mała galeria w centrum Cardiff wyspecjalizowana w ruchomych obrazach. Co tydzień zmienia się tam program projekcji, obejmujących instalacje, zestawy krótkich form wideo i filmów. W tym tygodniu można tam zobaczyć odtwarzane w pętli Outtakes From a Life of a Happy Man (2012) Jonasa Mekasa.

Jest to pełnometrażowy zestaw krótkich ujęć, które Mekas kręcił na przestrzeni całego życia. Są tu obrazy ludzkich twarzy, krajobrazów Litwy, Nowego Jorku i amerykańskiej pustyni. Niektóre ujęcia są banalne, przypominają przypadkowo wybrane fragmenty zapomnianych filmów amatorskich, jak kot siedzący na progu domu, czy pojawiające się kilkakrotnie ujęcie morskich fal. Są też kilkunastosekundowe perły, jak fragmenty z ludźmi, którzy przemykają po zaśnieżonych ulicach, czy powracający motyw tańczącej postaci – raz dorosłej, raz dziecka, niczym autocytat ponawiany przez dekady.

Cały ten montaż porządkują powracające sekwencje rąk sklejających taśmę filmową i nawijających ją na szpulę. Tak naprawdę bowiem oglądamy nie tyle gotowy film, ile fragment pracy. Rzecz dzieje się w nocy, jak wyjaśnia głos z offu (głos Mekasa, z charakterystycznym śpiewnym, nieco namaszczonym i ostrym akcentem), jest to „długa noc filmowca”, jedna z „niezliczonych nocy” pracy nad łączeniem różnych obrazów ze sobą.





Nocna praca nie ma jednak w sobie nic z udręki, gorączkowości, obsesji artysty poszukującego konturów arcydzieła. Te obrazy, które widzimy na ekranie, wyjaśnia głos, zostały nakręcone dawno temu, a kiedy wyblakły już wspomnienia, wystarczyło powrócić do tych filmów, żeby zobaczyć coś prawdziwego ('real'). Nie o rzeczywistość tu chodzi, oczywiście, ani o nostalgię, ale o prawdę właśnie: każda sekunda, każda klatka tego, co widzicie, mówi głos, jest prawdziwa.

I kontynuuje: I podoba mi się to, co widzę. Inaczej przecież nie pokazywałbym wam tego, nie dzieliłbym się tym z wami.

Obok mnie usiadł na chwilę mały, może jedenastoletni, chłopiec. Założył słuchawki i kiedy usłyszał natchniony głos Mekasa, wykrzyknął: It's the voice of God! Odłożył słuchawki ze śmiechem i pobiegł przed inny ekran.

Dzieci, rzecz jasna, są najbardziej surowe w ocenach. Nie wykpiłbym tak bezlitośnie giganta awangardy. Pod koniec filmu okrywa przed widzami wszystkie karty: wyjaśnia, że obsesja rejestrowania prześladuje go od piątego roku życia. Siadywał wtedy obok łóżka swojego ojca i opowiadał, ze szczegółami, co tego dnia się wydarzyło. Opowiadał tak dokładnie, że obraz dnia niemal identyczny z rzeczywistym, wyłaniał się z jego opowieści. O tym marzy, jak mówi, do dzisiaj – o bezpośrednim kontakcie z rzeczywistością jak wtedy, kiedy miał pięć lat, w wieku niewinności, dodaje. I niech teraz ktoś rzuci w Mekasa kamieniem.


zdjęcia: kadry z filmu, http://www.jessicakerwinjenkins.com/2013/04/happy-memories/

niedziela, 12 października 2014

O powrocie "Potopu"





W kinach można zobaczyć skróconą wersję "Potopu" Jerzego Hoffmana; powrót filmu skomentowałem w recenzji napisanej dla miesięcznika "Kino":


Kiedy reżyserzy powracają do dzieł sprzed lat, zazwyczaj wydłużają je o szereg scen, które nie były kluczowe dla narracji, ale na różne sposoby mają wzbogacać film, rozbudowywać charakterystykę postaci czy podkreślać klimat historii. Często też wersje ostateczne rozczarowują – okazuje się, że ta pierwsza, montowana pod presją zbliżającej się premiery, lęku przed finansową i artystyczną klapą, była lepsza, bo bardziej precyzyjna i zdyscyplinowana. Dlatego tak ciekawą praktyką jest powrót do filmu, by go skrócić. Tak było w przypadku drugiej premiery „Śmiertelnie prostego” braci Coen, według komentarza samych twórców skróconego o „wszystkie nudne sceny”.

Z sympatią więc można spojrzeć na pokorę reżysera, który w interesie współczesnego widza tnie film z pięciu do trzech godzin. Także w interesie filmu, rzecz jasna: dzięki temu ponowna premiera adaptacji Sienkiewiczowskiego szlagieru nie jest jedynie okazją do celebracji ważnego filmu. Jerzy Hoffman przypomina swoją decyzją, że „Potop” to klasyczny film popularny i jako taki ma być odbierany dziś. Nie jako arcydzieło oglądane na kolanach, ale jako widowisko. Odstawiając na bok sentyment, do którego ma pełne prawo, reżyser także zaprasza widzów do pewnej bezceremonialności w nowej interpretacji filmu.

Skrócony „Potop” ogląda się tak, jak po latach słucha się złotych przebojów – w nowej wersji widz znajdzie wszystko, czego może oczekiwać. Jest „nie doprowadzaj mnie pani do szaleństwa”, kiedy zaczyna się romans Andrzeja Kmicica i Oleńki, potem „co mam czynić, abym zaś nie oszalał”, kiedy hetman Janusz Radziwiłł podstępem zmusza Kmicica do zdradzieckiej służby. Po niewoli u Szwedów nasz szlachcic, już jako męczennik Rzeczypospolitej, otrzepuje się, mówiąc „bok mi trochę spalił, ale nic to...”, wreszcie Oleńka w kościele wyznaje: „ran twoich niegodnam całować” Po drodze Zagłoba mówi ze dwa razy „jam to, nie chwaląc się, sprawił”, co zapewnia komiczny oddech po mrocznych scenach przewrotności księcia Bogusława Radziwiłła. Jest wielkość Władysława Hańczy, talent komediowy Franciszka Pieczki i charyzma Tadeusza Łomnickiego. I wszystko to da się pokazać w niecałe trzy godziny.



Ale nowa wersja „Potopu” to nie tylko to, co znane: kiedy zniknął epicki oddech, film jeszcze bezwstydniej ukazał romans leżący u podstaw narracji. Romans arcypolski, skoro jego osią jest przemiana awanturnika w kochającego ojczyznę rycerza, zaplanowana zresztą przez bohatera po raz pierwszy, kiedy postanawia sobie zdobyć miłość kobiety „zacnymi uczynkami”. Centralnym punktem romansu nie jest tutaj żadna scena pomiędzy samymi kochankami: jest nią oddanie się Kmicica w służbie Królowej Polski, czyli obrona Jasnej Góry. To tutaj Kmicic wzbija się na wyżyny – skoro klasztor paulinów jest ostatnim miejscem, które opiera się najazdowi i skoro tylko nasz bohater wie, jak przedłużyć obronę i odeprzeć ataki nieprzyjaciół...

W sposób wielce charakterystyczny splata się w „Potopie” romans z religią; i z polityką – tyle że specyficzną, bo jej centralnym punktem nie jest ład państwowy czy prawny, ale podział na zdrajców i patriotów. Tak to najważniejsze w polskiej kulturze romanse bywają pomieszaniem wszystkiego w jednym oszałamiającym koktajlu. W efekcie tego oszołomienia Oleńce rany Jędrusia mylą się z ranami boskimi – i w istocie, są to niemal stygmaty, nabyte tam, gdzie bije serce polskiej religijności.



Jeśli już więc dość mamy beztroskiej lektury „Potopu”, można film obejrzeć jako rodzaj natrętnego snu, w którym powraca szereg centralnych dla polskości wyobrażeń: o tym, co znaczy być mężczyzną i kobietą, czym jest polityka, czym jest obowiązek obywatelski i tak dalej. Sam proces narracyjny, który Hoffman ożywia na ekranie, ma w sobie coś niepokojącego: jak niepokojąca jest naiwność Jędrusia, jego głupota i okrucieństwo z pierwszych scen filmu i następujące potem stopniowe wyniesienie go do rangi modelu i wzorca. Jak tu zresztą Kmicica nie kochać, kiedy stoi na samym szczycie okopów Jasnej Góry, i, nie zważając na świszczące koło uszu kule, podpala lont armaty równocześnie zagryzając kiełbasą. Z całym uroczym chuligaństwem, wydaje się Jędruś siedemnastowieczną odmianą kibola nawróconego na dobrą drogę.

Jerzy Hoffman ukochał ten świat wyobrażeń – do tego stopnia, że stworzył film, który niezwykle mocno splata się z najbardziej popularnym imaginarium polskości. Na dobre i na złe, dlatego nie sposób „Potopu” oglądać bez pewnego pomieszania uczuć – im sprawniejsza ta historia, im więksi aktorzy na ekranie, tym bardziej niepokoi treść wyobrażeń, które ożywiają.


Źródło:
 „Kino" 2014, nr 10, s. 62


Plakaty Eryka Lipińskiego (1.) i Renaty Pajchel (2. i 3.), źródło: gapla.fn.org.pl