Niedawno w polskiej dystrybucji dvd
pojawił się 4:44 Ostatni dzień na Ziemi Abla Ferrary.
Przeszedł niemal niezauważony; tym przyjemniej mi napisać, że
film uważam za bardzo dobry.
Ferrara to nierówny reżyser. Kręcił
filmy znakomite (Zły porucznik), przyzwoite (Zaćmienie
z Dennisem Hopperem), zaliczył tez sporo pomyłek. Ale jest dobrym
partyzantem niezależnego kina, przedstawicielem gatunku twórców
filmowych, którzy pracują dużo i szlifują techniki opowiadania na
najróżniejszym materiale, od kina gangsterskiego, przez religijne,
aż po (nieraz niewydarzone) dramaty obyczajowe. Nie jest twórcą
dla filmowych purystów, bywa naiwny i kiczowaty, ale to nieistotne
wobec energii jego filmów.
4:44...
to wariacja na temat apokalipsy: świat zbliża się do końca,
zostało parę godzin do momentu, w którym Ziemia przestanie
istnieć. W nowojorskim mieszkaniu oczekują na tę chwilę młoda
malarka i jej dużo starszy partner, pisarz. Czytając opisy fabuły,
po takim doborze postaci spodziewałem się wszytskiego co najgorsze.
Tymczasem fakt, że główni bohtaerowie filmu należą do
artystycznej bohemy, wpisuje się w dość konkretną koncepcję tego
filmu.
W początkach tego bloga rozpisywałem się o głośnej Melancholii Von Triera. Warto zestawić
te filmy, nie tylko po to, by zauważyć kontrast środków
realizacyjnych – z jednej strony, pieczołowicie projektowane i
dopieszczone wizyjne sceny, z drugiej – pospieszny montaż
niskobudżetowych scen i found footage. Melancholia to film
mizantropa, który uczy widzów, że Ziemia zasłużyła na swój los
(dowodem ma być mitręga nieudanego wesela). 4:44... to film
będący afirmacją walki o to, żeby świat zaakceptować
(parafrazując słowa jednej z postaci).
Zaakceptować pomimo tego, że ktoś go
zniszczył. Ponieważ u Ferrary koniec świata nie przychodzi jako
metafizyczna nemesis, ale jako skutek głupoty tych, którzy "powinni
byli wiedzieć lepiej". Wszyscy, którzy widzieli Pogrzeb
wiedzą, że Ferrara ma serce po właściwej stronie (wymowny
szczegół dla wielbicieli filmu: na ścianach postaci z tego filmu
wiszą plakaty amerykańskich organizacji robotniczych z
międzywojnia, zresztą w sąsiedztwie katolickich dewocjonaliów). W
4:44 polityczny zapał reżysera znów się ujawnia: koniec
świata przychodzi w efekcie ekologicznej katastrofy, której ryzyko
było przecież znane, ale ignorowane przez decydentów.
To zresztą jeszcze nic – zaledwie
pretekst do paru zdań precyzyjnie zaadresowanej nienawiści,
wykrzyczanych w niebo nad Nowym Jorkiem, i wklejenia w film kilku
medialnych wypowiedzi Ala Gore'a. Dużo ciekawsze jest to, że
Apokalipsa nie jest dla Ferrary pretekstem do ekscytowania się
scenami zbiorowej paniki i przemocy. W jego filmie bliskośc końca
mobilizuje w ludziach nie to, co najgorsze, ale to, co najlepsze. Ci,
kórzy mieli nabroić, już to zrobili i teraz zniknęli za kulisami.
Zostało więcej miejsca, żeby odezwały się właściwe człowiekowi
potrzeby bliskości i afirmacji życia.
W pierwszej chwili pomysł Ferrary może
wydać się absurdalny. Nic prostszego, żeby o końcu świata myśleć
w konwencji wszechobecnej paranoi i chaosu. Ale własciwie dlaczego
akurat ta wizja, mająca o swoich podstaw konserwatywny obraz
człowieka jako istoty złej, miałaby być bardziej oczywista?
Bohaterowie, których Ferrara obserwuje w ostatnich chwilach globu
nadal wiedzą swoje; nie poddają się panice, obcy jest im
resentyment. Wiedzą, kogo mieć w pogardzie i do kogo zadzwonić, by
poprawić sobie humor.
Wskazuje to z jednej strony, by ramy
"końca świata" nie traktować śmiertelnie poważnie. Po
drugie, by w motywie końca odnaleźć nie jego dosłowną treśc,
ale funkcję: filmy o apokalipsie robi się (także) po to, żeby
wskazać na coś, co uznajemy za najważniejsze w życiu. W
nihilistycznym filmie Von Triera była to sama fascynacja końcem
jako ideą etyczną i estetyczną zarazem. U Ferrary chodzi o
afirmację sposobu życia, nabierającego w 4:44... znaczenia
nieco ironicznego manifestu.
fot: materiały dystrybutora