niedziela, 21 kwietnia 2013

Koniec świata: wersja Abla Ferrary







Niedawno w polskiej dystrybucji dvd pojawił się 4:44 Ostatni dzień na Ziemi Abla Ferrary. Przeszedł niemal niezauważony; tym przyjemniej mi napisać, że film uważam za bardzo dobry.

Ferrara to nierówny reżyser. Kręcił filmy znakomite (Zły porucznik), przyzwoite (Zaćmienie z Dennisem Hopperem), zaliczył tez sporo pomyłek. Ale jest dobrym partyzantem niezależnego kina, przedstawicielem gatunku twórców filmowych, którzy pracują dużo i szlifują techniki opowiadania na najróżniejszym materiale, od kina gangsterskiego, przez religijne, aż po (nieraz niewydarzone) dramaty obyczajowe. Nie jest twórcą dla filmowych purystów, bywa naiwny i kiczowaty, ale to nieistotne wobec energii jego filmów.

4:44... to wariacja na temat apokalipsy: świat zbliża się do końca, zostało parę godzin do momentu, w którym Ziemia przestanie istnieć. W nowojorskim mieszkaniu oczekują na tę chwilę młoda malarka i jej dużo starszy partner, pisarz. Czytając opisy fabuły, po takim doborze postaci spodziewałem się wszytskiego co najgorsze. Tymczasem fakt, że główni bohtaerowie filmu należą do artystycznej bohemy, wpisuje się w dość konkretną koncepcję tego filmu.

W początkach tego bloga rozpisywałem się o głośnej Melancholii Von Triera. Warto zestawić te filmy, nie tylko po to, by zauważyć kontrast środków realizacyjnych – z jednej strony, pieczołowicie projektowane i dopieszczone wizyjne sceny, z drugiej – pospieszny montaż niskobudżetowych scen i found footage. Melancholia to film mizantropa, który uczy widzów, że Ziemia zasłużyła na swój los (dowodem ma być mitręga nieudanego wesela). 4:44... to film będący afirmacją walki o to, żeby świat zaakceptować (parafrazując słowa jednej z postaci).

Zaakceptować pomimo tego, że ktoś go zniszczył. Ponieważ u Ferrary koniec świata nie przychodzi jako metafizyczna nemesis, ale jako skutek głupoty tych, którzy "powinni byli wiedzieć lepiej". Wszyscy, którzy widzieli Pogrzeb wiedzą, że Ferrara ma serce po właściwej stronie (wymowny szczegół dla wielbicieli filmu: na ścianach postaci z tego filmu wiszą plakaty amerykańskich organizacji robotniczych z międzywojnia, zresztą w sąsiedztwie katolickich dewocjonaliów). W 4:44 polityczny zapał reżysera znów się ujawnia: koniec świata przychodzi w efekcie ekologicznej katastrofy, której ryzyko było przecież znane, ale ignorowane przez decydentów.

To zresztą jeszcze nic – zaledwie pretekst do paru zdań precyzyjnie zaadresowanej nienawiści, wykrzyczanych w niebo nad Nowym Jorkiem, i wklejenia w film kilku medialnych wypowiedzi Ala Gore'a. Dużo ciekawsze jest to, że Apokalipsa nie jest dla Ferrary pretekstem do ekscytowania się scenami zbiorowej paniki i przemocy. W jego filmie bliskośc końca mobilizuje w ludziach nie to, co najgorsze, ale to, co najlepsze. Ci, kórzy mieli nabroić, już to zrobili i teraz zniknęli za kulisami. Zostało więcej miejsca, żeby odezwały się właściwe człowiekowi potrzeby bliskości i afirmacji życia.

W pierwszej chwili pomysł Ferrary może wydać się absurdalny. Nic prostszego, żeby o końcu świata myśleć w konwencji wszechobecnej paranoi i chaosu. Ale własciwie dlaczego akurat ta wizja, mająca o swoich podstaw konserwatywny obraz człowieka jako istoty złej, miałaby być bardziej oczywista? Bohaterowie, których Ferrara obserwuje w ostatnich chwilach globu nadal wiedzą swoje; nie poddają się panice, obcy jest im resentyment. Wiedzą, kogo mieć w pogardzie i do kogo zadzwonić, by poprawić sobie humor.

Wskazuje to z jednej strony, by ramy "końca świata" nie traktować śmiertelnie poważnie. Po drugie, by w motywie końca odnaleźć nie jego dosłowną treśc, ale funkcję: filmy o apokalipsie robi się (także) po to, żeby wskazać na coś, co uznajemy za najważniejsze w życiu. W nihilistycznym filmie Von Triera była to sama fascynacja końcem jako ideą etyczną i estetyczną zarazem. U Ferrary chodzi o afirmację sposobu życia, nabierającego w 4:44... znaczenia nieco ironicznego manifestu.


fot: materiały dystrybutora

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz