czwartek, 22 października 2015

O "Demonie"



O polityce estetycznej "Demona" Marcina Wrony piszę w recenzji dla miesięcznika "Kino".



Film Marcina Wrony należy do podgatunku polskiego kina, który można nazwać „historycznym dreszczowcem” – filmy te dzieją się co prawda współcześnie, ale to, co jest w nich właściwym źródłem strachu, pochodzi z przeszłości. W „Zabić bobra” Jana Jakuba Kolskiego tą przeszłością są niedawne wojny, które prowadziła Ameryka z pomocą polskich żołnierzy. W „Pokłosiu” Pasikowskiego i „Ziarnie prawdy” Lankosza tą przeszłością jest Zagłada i jej, jak ujął to kiedyś profesor Feliks Tych, „długi cień”. W każdym z tych filmów duchy przeszłości nawiedzają współczesnych, dopominają się o konsekwencje tamtych wydarzeń.

Opowieści te powstają z niewątpliwie szlachetnych intencji: idzie w nich o wymierzenie sprawiedliwości, o niezgodę na to, żeby krzywda została zapomniana, a sprawcy mieli czyste sumienia. Ostrze krytyki zostaje skierowane nie przeciwko wrogowi z zewnątrz, lecz w stronę mroków polskiego sumienia. Jeśli „Idzie” Pawła Pawlikowskiego niektórzy publicyści zarzucali zbytnią koncyliacyjność, to ten zarzut nie może być postawiony wymienionym filmom. Nie mają one rozdzielać racji, ale podkreślić winę. Ich wymowę osłabia być może tylko forma gatunkowa, w którą ubiera się opowiadaną historię – zmowa milczenia czy istnienie „brudnej wspólnoty” należą przecież do typowych chwytów fabularnych stosowanych w dreszczowcach.

W tym też tkwi cała trudność tych historii: mają działać zarazem jako rozliczenie z przeszłością i jako zajmujący film gatunkowy. W kinie to nic nowego, ale wymienione filmy nieraz boleśnie pokazują jak trudna jest to sztuka. Władysław Pasikowski w „Pokłosiu” wyostrzył efekty do maksimum, finał filmu ocierając o groteskę: tak zdemonizował wiejską społeczność, że przeniósł swój film nieomal w rejony fantazji. Kolskiemu nie udało się starannie opowiedzieć historii i przekonująco podać centralnego dla fabuły romansu między byłym komandosem a przypadkowo poznaną dziewczyną.

W dużo bardziej udanym narracyjnie „Ziarnie prawdy”, podobnie jak w „Pokłosiu”, zawiodło wyczucie środków i w efekcie zamiast rozliczenia z przeszłością wyszło straszenie „czarnym ludem” – zderzenie mentalności warszawskiego prokuratora i sandomierskich katolików zostało opowiedziane niemal jako antropologiczna wyprawa do jądra ciemności. Nie inaczej, niestety, jest w „Demonie” Marcina Wrony: filmie nie dość precyzyjnym, by działał jako thriller i nie dość subtelnym, jak na trudną materię, której dotyka.

Piotr (Itay Tiran), Polak, który wychował się w Anglii, przyjeżdża do Polski na swój ślub. Został niemal wyswatany: dziewczynę (Agnieszka Żulewska) poznał przez jej brata, młodzi zakochali się przez kilka rozmów wideo, więc dopiero teraz poznają się lepiej. Wszystko zresztą jest dla Piotra nowe: mała mieścina, do której można dostać się tylko promem czy jowialny teść (Andrzej Grabowski), twardą ręką zarządzający rodzinnym biznesem. Chłopak jest jednak pełen zapału i w przeddzień ślubu zabiera się do porządkowania podwórka przed starym, opuszczonym domem, w którym ma zamieszkać ze swoją żoną po ślubie. I tutaj czeka go pierwszy wstrząs: pod jednym z drzew przypadkowo odkrywa zakopany ludzki szkielet. Postanawia nie niepokoić tym swojej narzeczonej, ale szybko przekonuje się, że także nikt z jej rodziny nie chce rozmawiać o znalezisku. A same kości też znikają, jakby ktoś próbował zacierać ślady.

Następnego dnia odbywa się ślub, ale podczas wesela z panem młodym zaczynają dziać się dziwne rzeczy: nie przestaje myśleć o kościach odnalezionych (i zagubionych) w ogrodzie i coraz wyraźniej odczuwa obecność tych, którzy z tajemniczym zmarłym mieli coś wspólnego.

Zarys historii brzmi obiecująco, wszystko jednak rozbija się o wykonanie. Opowieści brak precyzji, która powinna być obowiązkowa w każdym filmie mającym trzymać w napięciu: informacji nie może być za dużo albo za mało, a rozwój historii powinien przebiegać w zgodzie z pewną logiką. W „Demonie” problemy uwidoczniają się w szeregu miejsc: począwszy od szczegółów, w rodzaju ksywki Piotra (zwanego Pytonem, obowiązkowo w angielskiej wymowie), która nie ma żadnej funkcji i wyjaśnienia w charakterystyce postaci, aż po tak gigantyczne znaki zapytania, jak sam punkt wyjścia całej historii: dlaczego ktoś, kto mieszka w Londynie, miałby poznawać żonę przez komunikator internetowy? Dlaczego bajecznie bogaty teść każe narzeczonemu córki spędzać ostatnią noc przed ślubem w rozpadającym się domu, gdzie z sufitu woda kapie na głowę? Dlaczego naraża Piotra na dokonanie strasznego odkrycia? Szczegóły tego rodzaju nie powinny odciągać uwagi widzów od przebiegu akcji, a tak właśnie dzieje się w „Demonie”, w którym kolejne elementy opowieści rzadko do siebie pasują.

Na innym, bardziej podstawowym poziomie, sytuują się problemy z tonacją filmu: jakby Wrona nie mógł się zdecydować, czy chce uderzać w nutę tragiczną czy w nutę groteski. Sceny weselne są właściwie orgią pomieszanych konwencji: od sentymentalizmów w rodzaju zbiorowego wykonywania ludowych przyśpiewek, których ucho nie słyszało na żadnej polskiej wsi od pięćdziesięciu lat, po zwyczajowe w polskim kinie podkreślanie brzydoty i rozpasania pijanych weselników w stylu „Wesela” Smarzowskiego.

Jak w soczewce skupia te problemy postać teścia, którą Andrzej Grabowski odgrywa przez jedną scenę na wzorzec wzbudzającego postrach „ojca chrzestnego”, by po chwili rozpuszczać ją w komediowych środkach rodem z kabaretu lub sitcomu. Najciekawiej wypadają sceny wizyjne, w których pojawiają się duchy przeszłości: po prostu tutaj rzecz trzeba było wymyślić „od nowa”, nie było gotowego schematu, w który twórcy mogliby popaść.

Być może na przykładzie filmu Wrony dałoby się rozpoznać jakiś głębszy problem, który wymienieni filmowcy mają z portretowaniem polskiego społeczeństwa (chyba z wyjątkiem Kolskiego, któremu przydarzył się wypadek przy pracy). Jest coś uderzającego w tym, że odwołują się przeważnie do groteskowych klisz, które nie ukazują już żadnych istotnych treści, a kiedy chcą powiedzieć coś ważnego, sięgają po środki zbyt mocne.

W efekcie polska prowincja, czyli znakomita większość kraju, nie ma szansy, by trafić w rejestr dramatu. Filmowcy tacy jak Wrona widzą w niej albo materiał na groteskę i obraz mentalnej nędzy, albo krainę przerażających postaci, zapijających wspomnienie krwi na rękach. Popadając z jednej skrajności w drugą ani nikogo nie przestraszą, ani nie zmuszą do myślenia. W efekcie zostaje bowiem tylko wrażenie zmarnowanej szansy, strzału, który chybił celu.


Źródło: "Kino", październik 2015, s. 70-71.