piątek, 22 maja 2015
O "Durniu" Jurija Bykowa
Od dziś na polskich ekranach świetny film Jurija Bykowa Dureń, opowieść o mentalności ludzi, którzy nie znają niczego poza własnym interesem. Film o współczesnej Rosji, ale wybrzmiewający tonami znanymi dla każdego społeczestwa na dorobku.
Moja recenzja z tego filmu na papierze ukaże się w czerwcowym "Kinie", ale już teraz można przeczytać ją w sieci na stronie miesięcznika. Cytuję poniżej:
Film Jurija Bykowa był jednym z wydarzeń ostatniego festiwalu Sputnik – zdobył II nagrodę jury, ale przede wszystkim nagrodę publiczności. Oglądając go, trudno się dziwić sympatiom widzów: Bykow, jeden z najzdolniejszych twórców młodego pokolenia w Rosji, wyreżyserował film precyzyjny w konstrukcji i doborze środków, o wielkiej sile oddziaływania.
Dima (Artiom Bystrow), młody hydraulik wieczorami studiujący budownictwo, zostaje wezwany do awarii w jednym z bloków biedniejszej dzielnicy miasta. Na miejscu okazuje się, że pękające rury to pomniejszy problem, gorzej, że przez dwie ściany nośne budynku biegną pęknięcia od góry do dołu. Zgodnie z wszelkimi parametrami, budynek powinien runąć w ciągu najbliższej doby. Blok zamieszkuje ośmiuset ludzi, którym należałoby natychmiast znaleźć nowe mieszkania. Dima postanawia zawiadomić miejską administrację. Szczęśliwie, miejscy notable bawią się w jednej z restauracji, młody mężczyzna dociera więc do wszystkich naraz. Pozostaje tylko przekonać ich do działania, co okaże się niezwykle trudne.
W filmie Bykowa „durniem” zwie się każdego, kto próbuje być uczciwy. W rodzinie Dimy jest to przypadłość, którą dziedziczą kolejne pokolenia. Ojciec Dimy nie chciał kraść w pracy, syn nie chce trzymać języka za zębami. Tymczasem żeby się czegoś dorobić, trzeba zostać jednym ze „swoich ludzi”, to znaczy tych, którzy kradną i nie wsadzają nosa w nie swoje sprawy, czyli nie interesują się za bardzo tak zwanym dobrem wspólnym. Kto nie jest swój, ten w najlepszym razie zostaje właśnie durniem, w najgorszym – staje się człowiekiem niebezpiecznym.
Ten sam sposób myślenia przenika całą społeczność, od dołu do góry. Jest najbardziej oczywistym wspólnym mianownikiem, zarówno dla podrostków, którzy palą skręty na klatce schodowej, przez bezrobotnych, kolegów z pracy Dimy i jego ojca, aż po tych na górze, lokalnych bonzów polityki i biznesu. Niektórzy mają dużo, inni nie mają nic, ale wszystkie grupy świetnie porozumiewają się w obrębie jednego zbioru wyobrażeń, jednego sposobu rozumienia świata. Kto w tych warunkach się wyłamie, ten może mieć wewnętrzną satysfakcję moralną, ale niewiele więcej: można ujawnić tę lub inną aferę, ale jak zdemaskować sposób myślenia, który jest powszechny?
Nie potrzeba chyba zbytnio przekonywać, że „Dureń” nie jest w warunkach polskich filmem egzotycznym. Bez sensu byłoby zobaczyć w nim tylko obrazek z życia Rosji – przecież podobną mentalność można znaleźć także w Polsce, w Słowacji, na Ukrainie. Trwająca wojna skłania do myślenia w kategoriach opozycji, do odcinania się od wszystkiego, co na wschód od granic Unii Europejskiej. Ale wojna się skończy, oby jak najszybciej, a wtedy znowu łatwiej będzie dostrzec pewne wspólne problemy. Publiczność, która nagrodziła film Bykowa, pewnie już to wie – przypuszczam, że do sporej części „Dureń” przemówił jako film o świetnie znanych problemach.
Mówi o nich zresztą znakomicie, bo już dawno nie widziałem filmu równie trzeźwego i przekonującego w portretowaniu zbiorowych form myślenia. Amoralny indywidualizm bohaterów Bykowa ma swoją logikę, ma swoje racje. Jest w pewnym sensie zrozumiały w warunkach społeczeństwa na dorobku. Tyle że twórcy filmu przypominają widzom raz za razem, że ten „dorobek” dotyczy nielicznych. Jakaś grupa zostanie wciągnięta do gry, załapie się na resztki za cenę milczenia. Wszyscy inni – jak ośmiuset mieszkańców bloku, którego remonty przeprowadzano za duże pieniądze, ale tylko na papierze – zapłacą rachunek.
W „Durniu” nie idealizuje się tych, którzy nic nie mają, tylko z tej racji, że są biedni. Film Bykowa zaczyna się od sceny rodzinnej bijatyki, ale drastyczne środki nie służą do ukazania folkloru biedy. Film nie rozmywa także swojej diagnozy w taniej metafizyce, wedle której dusze wszystkich są tak samo zepsute. Każdy ma coś na sumieniu, to jasne, ale za czyny jednego płaci tylko on sam (i jego najbliżsi), nieuczciwość drugiego będzie kosztować wielu. Dzięki temu rozpoznaniu twórcy nie wpadają w moralizatorstwo.
Wszystko to, razem ze znakomitą, klasyczną dramaturgią o mocno zarysowanych punktach kulminacyjnych, posłużyło do zbudowania filmu, który ma w sobie siłę jasno sformułowanego przesłania. Równocześnie historia opowiadana w „Durniu” nie jest pozbawiona znaków zapytania. Kwestii, które zostają z widzem po zakończeniu projekcji, jak choćby ta: co na sytuację pokazaną w filmie można poradzić?
sobota, 16 maja 2015
Shin'ya Tsukamoto i Ognie w polu
W kinach Ognie w polu, najnowszy film Shin'yego Tsuakmoto, autora trylogii Tetsuo i kilkunastu innych filmów. O najważniejszych motywach, konsekwencjach i różnorodności filmografii reżysera napisałem dla Dwutygodnika. Poniżej cytuję tekst ze strony pisma. O Tetsuo, w trochę innym kontekście, pisałem też na łamach Dt jakiś czas temu w tekście Konflikt technologii - wczesny cyberpunk.
Z powrotem w ciele - Shin'ya Tsukamoto
W „Ichim Zabójcy” Takashiego Miike
jest pewna krótka scena, która niczym w kapsule uchwyciła ducha
całego dwugodzinnego filmu. Jeden z bohaterów (grany przez Tadanobu
Asano), wyjątkowo krwawy i pokręcony gangster, leży martwy na
ziemi. Jego twarz wyraża spokój, a nawet błogość – w
morderczej rozgrywce dostał to, czego chciał, spełnił oba
impulsy, które miotały nim do tej pory – ten sadystyczny i ten
masochistyczny. Widzimy, jak pochyla się nad nim inna postać,
uśmiechając się tajemniczo. Jest to uśmiech pełen odcieni,
bardziej pasujący do ekranizacji subtelnej dziewiętnastowiecznej
powieści niż krwawej opowieści o psychopatach. Można znaleźć w
nim zarówno pełną empatii radość, rodzaj rozczulenia, a nawet
cień ojcowskiej litości, ale przede wszystkim – zrozumienie dla
kogoś, kto dla spełnienia swoich pragnień postawił na szali
własne życie. Aktor, który tak wiele potrafił odmalować tym
jednym wyrazem twarzy, to Shin'ya Tsukamoto. Niezależny japoński
filmowiec, kultowy reżyser ponad dwudziestu filmów, nieprzypadkowo
pojawia się w kluczowej scenie Takashiego Miike – tą samą
ambiwalencją, mieszaniną litości i podziwu, napełnił swoje
najlepsze obrazy.
„Tetsuo”, który dał sławę
Tsukamoto – zrazu większą w obiegu przegrywanych po wielekroć
kaset wideo niż festiwalowym – przypomina niemal we wszystkim kino
eksploatacji. Opowieść o młodym człowieku, który pod wpływem
traumatycznych przeżyć zamienia się w maszynę, obywa się niemal
bez dialogów i tradycyjnej akcji. Jeśli obraz Tsukamoto nie zginął
w powodzi filmów gatunkowych zalewających wtedy rynek, to dzięki
świetnemu opanowaniu warsztatu, bliskiego kinu konceptualnemu
(raczej rozwijanym przez lata artystycznym projektom niż taśmowej
produkcji filmów klasy B), ale także wieloznaczności, która nie
przestała być intrygująca po latach od premiery. Nie sposób
przyłapać Tsukamoto na standardowym dla kina gatunków rozdzielaniu
ról. Bohater, chociaż z początku wydaje się ofiarą własnej
tajemniczej transformacji, ostatecznie rozpływa się w niej,
przyjmuje swoją nową postać jako obietnicę przeczuwanej jedynie
rozkoszy.
W najnowszym filmie Tsukamoto,
antywojennych „Ogniach w polu” pokazywanych na zeszłorocznym
festiwalu w Wenecji, znaleźć można ślady podobnych
wieloznaczności. Militarny wróg (Amerykanie) jest tutaj gdzieś
daleko, daje o sobie znać ogniem artylerii i karabinów maszynowych.
Dużo częściej bohater filmu, nieszczęsny piechur zagubiony w
filipińskiej dżungli (w tej roli sam reżyser), musi walczyć z
towarzyszami broni. W tej walce ciągle przegrywa, daje się swoim
raz za razem oszukać. Kiedy znajduje się na progu śmierci, jego
ogląd świata ulega przemianie – Tsukamoto potrafi odpowiednio to
uchwycić w serii wizyjnych sekwencji. Zarówno dżungla, jak i
nieprzyjacielski ogień, stają się częścią widowiska, które
bohater zmuszony jest oglądać. Krytyka porównywała ten zabieg do
efektów wykorzystywanych przez Terrence'a Malicka, ale u Amerykanina
piękno „Bożego świata” stanowi kontrapunkt wobec szaleństwa i
osamotnienia ludzi. Rama filmów autora „Cienkiej czerwonej linii”,
przynajmniej w jego późnych filmach, jest religijna.
U Tsukamoto jest inaczej: jego dzieła
są konsekwentnie materialistyczne. Duch w jego świecie to co
najwyżej inna nazwa dla skomplikowanych operacji psyche, na dobre i
na złe uwięzionej w ciele. Cała wzniosłość tych filmów zaczyna
się od tego, że bohaterowie dostają najpierw ciężkie lanie. I
wtedy właśnie, na granicy życia i śmierci, zazwyczaj pojawia się
nagroda, jakby na chwilę przywrócona łączność z rzeczywistością
– nie duchowe uniesienie, ale jeszcze głębsze osadzenie w tu i
teraz.
Dokładnie taki proces przebudzenia
serwuje sobie znów grany przez Tsukamoto bohater „Tokyo Fist”.
Historia trójkąta miłosnego, który połączy wyobcowaną parę z
klasy średniej i młodego boksera, wydaje się jedynie okazją do
kontynuowania ulubionego w tamtym czasie tematu Japończyka, czyli
cielesnych deformacji. Dziwaczną maszynerię z „Tetsuo” zastąpił
tutaj dużo prostszy element: rękawica bokserska, ale efekt jest
równie spektakularny, jak w przypadku jego poprzednich filmów
cyberpunkowych. Masakrowanie i bycie masakrowanym ma tu siłę
transformującą, która pozwala bohaterom przekroczyć samych
siebie. W ten sposób konfrontują się ze swoim lękiem, by po
chwili przekonać się, jak mało mają do stracenia. Wygrywa to
Tsukamoto głównie za pomocą sekwencji, w których celebruje rytm,
szybkość i mechanikę bokserskiego treningu. Ale, co już ciekawsze
i trudniejsze zarazem, podobny chwyt stosuje w dialogu: postaci
skandują do siebie kwestie, często powtarzając te same zdania
wiele razy. Ten prosty zabieg mówi coś ważnego o komunikacji,
czego nie przyznają rozgadane owoce psychologicznego realizmu: nawet
wyznaniem miłości można kogoś „okładać”. Nie sposób tego
uchwycić, jeśli za dobrą monetę bierze się dosłowną treść
wypowiedzianych słów.
Ta rzeczywistość ciała, źródła
bólu i przyjemności, jest zarazem punktem nadziei, jak i
przekleństwem bohaterów jego filmów. Dzięki fizycznemu cierpieniu
zostają wyrwani ze stagnacji, przynosi więc ono ulgę w cierpieniu
innym, cichszym, ale trwającym ciągle i od lat. Wizualnym symbolem
tego rozpoznania u Tsukamoto jest obraz współczesnego miasta, które
swoim chłodem i symetrią linii przypomina wielkie więzienie
bohaterów. Ulubieni protagoniści Tsukamoto to żałosne,
wyalienowane figury, które dopiero dzięki jakiejś formie
sadystycznej gry odzyskują poczucie życia. W wersji pastiszowej
proces ten można oglądać w serii „Tetsuo” (np. w zabawnie
przestylizowanym „Body Hammer”, czy w „Bullet Ballet”). W
wersji serio w „Czerwcowym wężu”, najbardziej chyba udanej
filmowej realizacji Tsukamoto.
Prosta historia znów oparta jest na
miłosnym trójkącie. Żyjące w dostatku i nudzie małżeństwo
staje się celem dla tajemniczego szantażysty. Podstawy szantażu są
nadzwyczaj marne, ale para zaskakująco szybko daje się wciągnąć
w grę. Pracująca w telefonie zaufania Rinko Tatsumi kieruje się
przede wszystkim tym, żeby czynić dobro. W efekcie jej małżeństwo
także zaczyna przypominać serię samarytańskich aktów. Mąż
ułatwia im wspólne życie, bez przerwy czyszcząc mieszkanie, za co
ona odwdzięcza mu się, rytualnie przykrywając go śpiącego w
fotelu. Jak w każdym filmie Tsuakmoto, tak i tutaj kamera
precyzyjnie śledzi kolejne elementy codziennego rytuału, bo w nim
też zawiera się całe znużenie i nędza postaci. Kiedy do Rinko
zadzwoni szantażysta, przypomni jej, że w swoim wzorowym życiu
zapomniała o jednej wielkiej sprawie – o własnych pragnieniach,
które pozwoliłyby jej cokolwiek poczuć. Jak w innych filmach, tak
i tutaj, przemiana bohaterki jest także zakodowana w świecie
zewnętrznym: odpowiada jej niekończąca się ulewa, zapowiadająca
czas przesilenia.
Reżyser „Czerwcowego węża”
należy do tych twórców filmowych, którzy rozciągają dyktatorską
władzę nad swoimi produkcjami: sam pisze scenariusze, jest
operatorem, montażystą i autorem scenografii niemal wszystkich
tytułów, które podpisał. Duch kina niezależnego spotyka się w
tym przypadku z ambicją autora, który ma własne tematy, sposoby
opowiadania i obrazowania. Na dobre i na złe: w przypadku jednych
filmów konsekwencja uspójnia środki i narrację, w przypadku
innych historia zaczyna przypominać żonglerkę kilkoma tematami i
motywami, które zostały już dobrze rozpoznane. Tak jest chociażby
w „Vital” (2004), ambitnym projekcie, w którym Tsukamoto
obsadził pamiętnego masochistę z „Ichiego Zabójcy”, Tadanobu
Asano. Jednak historia studenta medycyny, który w mozole odzyskuje
pamięć po wypadku samochodowym, wydaje się być jedynie zbiorem
wątków użytych w nowej konfiguracji i bardziej eleganckiej ramie
fabularnej.
Groteskowe sceny deformacji ciała w bijatykach i
strzelaninach zostały zastąpione przez operacje ambitnego studenta
przy stole prosektoryjnym. Co więcej, sceny sekcji Tsukamoto
nakręcił z niezwykłą jak na swoje standardy dyskrecją – efekty
gore, nieraz dość umowne, jak przystało na filmowca niezależnego,
zastąpiły eleganckie symbole, jak podnoszenie całunów, z których
studenci wydobywają badane ciała. Nie pomaga to, brakuje znanej z
innych opowieści Tsukamoto wyrazistości – garści świetnych
pomysłów, które jak punkty orientacyjne prowadzą widza raczej do
zaplanowanego przez twórców wrażenia niż do przesłania. Próba
wysublimowania własnego estetycznego programu nie powiodła się
więc reżyserowi dziesięć lat temu, wypadła natomiast dużo
lepiej w przypadku ostatniego filmu.
„Ognie w polu” to obraz daleki od
sentymentalizmu, pełen wizualnych pomysłów, prowadzących do
precyzyjnie wyznaczonych celów. Jak w innych produkcjach Tsukamoto,
punktem dojścia jest tu poczucie osadzenia w ciele i wrażeniach,
które ono przynosi. Tyle, że we wcześniejszych filmach fizyczność
ratowała przed poczuciem wyobcowania. W „Ogniach w polu” jest
ona tylko drogą do ujrzenia wojny w całym jej bezwstydzie,
bezsensownym doświadczeniem, którego nic nie może naprawić.
Źródło: "Dwutygodnik" nr 159, V 2015
Subskrybuj:
Posty (Atom)