"Wojciech Smarzowski jest reżyserem wyjątkowo samoświadomym – nie boi się podejmować tematów mocno osadzonych w głównym nurcie polskiego kina, ale w swoich realizacjach skutecznie broni własnego idiomu.
Nie od razu podejmował wielkie tematy: „Małżowina” była debiutem pozostającym w pamięci z racji intensywności w kreowaniu głównego bohatera, ale miała wymiar „pokoleniowy” raczej – była filmową ekspozycją etosu wiecznych ironistów pokroju Marcina Świetlickiego i Macieja Maleńczuka. Za to „Wesele” dobrze już wprowadza w grę z głównym nurtem. Oto przedstawia Smarzowski portret polskiej prowincji – ukazywanej po wielekroć w naszym kinie po 1989 roku. Niby wszystko tu jest znane – alkoholowe zamroczenie, disco polo na ścieżce dźwiękowej i machinacje miejscowego cwaniaka, wokół których rozwija się intryga. A jednak – wieśniak, będący w polskim kinie synonimem obciachu lub strażnikiem świata „realizmu magicznego”, nagle ujawnia wielkie możliwości: działa, próbuje wpływać na bieg spraw, staje się – czy chcą tego widzowie, czy nie – bohaterem opowieści.
„Dom zły” radykalnie wprowadzał w problem tragicznego wymiaru ludzkich losów w świecie, który nazwać można najwyżej groteskowym. Oto bohaterem historii kryminalnej staje się oficer MO. Trudno powiedzieć, by wybór był oczywisty – milicjant nie zaskarbia z miejsca sympatii publiczności, a ten jest wyjątkowo zgorzkniały i słaby. Ale w świecie, w którym działają dość ponure mechanizmy stabilizacji i reprodukcji zgniłego porządku, milicjant z opowieści Smarzowskiego zdaje się ostatnią osobą, która chce walczyć o prawdę.
Wreszcie „Róża”, film wybitny, dotykający wyjątkowo ponurego okresu w najnowszych dziejach Polski. Koniec wojny. Tadeusz, żołnierz Powstania, wraca z rozbitej Warszawy, przebijając się przez tereny stopniowo „wyzwalane” przez Armię Czerwoną. Dociera na Mazury, gdzie trafia do domu jednej z miejscowych. Róża początkowo jest nieufna – jej mąż zginął, ona sama zdaje się silnie doświadczona przez wydarzenia ostatnich lat (a szczególnie przez pochód wschodniej armii). Kobieta widzi zrazu w nowo poznanym Polaku kogoś, kto przybył po to, by się mścić (przed wojną Mazury były przecież częścią Rzeszy), i zająć to, co zostało jeszcze ze zrujnowanego przez wojnę gospodarstwa. Tadeusz ma za sobą gorycz klęski i osobistą tragedię – śmierć żony.
Armia Czerwona nie zdążyła jeszcze opuścić okolicy, a już pojawiają się pierwsi przedstawiciele nowej Polski. Jeszcze trwa okres przejściowy, tutejszy pastor nadal może być duchowym przywódcą społeczności, a na czarnym rynku można za twardą walutę kupić najpotrzebniejsze rzeczy. Ale sytuacja staje się coraz trudniejsza – ani Róży, ani Tadeuszowi nie będzie w niej łatwiej. Stopniowo oboje uświadamiają sobie, że potrzebują się nawzajem, by przeżyć.
Kontekstem dla „Róży” jest oczywiście kino historyczne ostatnich lat, w którym centralne miejsce zajmuje wojna i powojenne przemiany. Poszczególnym filmom tego nurtu bliska jest taka wizja polskiej historii, która z jednej strony akcentowałaby polskie bohaterstwo, a z drugiej – zdawała sprawę z poniesionych krzywd. Stąd dwa główne niebezpieczeństwa tego typu filmów: z jednej strony budowanie opowieści heroicznej, w których ofiary są tłem dla działań właściwych bohaterów, z drugiej – martyrologia i odprawianie rytuału polskiej krzywdy, zapewne ważne i potrzebne, ale w końcu nieuchronnie prowadzące widownię do znieczulenia.
Obu niebezpieczeństw Smarzowski nie tylko unika, ale swoim filmem pokazuje drogę, na której nawet przez chwilę się nie pojawiają. Po pierwsze, Tadeusz – protagonista opowieści, nie jest ani pomnikowym bohaterem, ani przegranym. Po klęsce powstania podejmuje decyzję trudną, do której zmuszonych było wielu żołnierzy AK: zdaje sobie sprawę, że dalszy opór nie ma sensu, ale nie przechodzi też, co dość oczywiste, na stronę nowej władzy. Próbuje za to rzeczy, zdawałoby się, niemożliwej – chce odbudować normalne życie, podejmuje się na nowo odpowiedzialności za drugą osobę, co w tak trudnych okolicznościach może być wręcz samobójcze. Niezwykłość postaci Tadeusza objawia się właśnie w uporczywym trwaniu przy najmniej spektakularnym rodzaju męstwa, takim, które nie realizuje się poprzez pryncypialne odrzucenie otaczającej rzeczywistości, ale próbę działania wedle jej zasad, jednak bez przekraczania pewnej fundamentalnej granicy. To nowe bohaterstwo, bardziej prywatne, będzie się realizowało poprzez umiejętność zdobycia podstawowych produktów, odszukanie lekarza dla chorej Róży, wreszcie obronę własnego domu.
Ostatecznie jednak kształt owego bohaterstwa zawiera się w uczuciu łączącym Tadeusza z Różą, tak samo trudnym dla obu postaci i wymagającym wielkiego ryzyka: jak po tym wszystkim, co przyniosła wojna, można jeszcze zaryzykować dopuszczenie do siebie drugiej osoby i jeszcze jedną stratę, gdy niełatwa rzeczywistość powojenna upomni się o swoje prawa? Tym samym Smarzowski stawia na równi bohaterstwo mężczyzny z AK i kobiety, której wojna odebrała niedawne szczęśliwe życie. Tak też unika drugiego niebezpieczeństwa: ukazywania ofiar w taki sposób, który ostatecznie odbiera im godność i stawia przed widzami jako obiekt jednego właściwie uczucia – litości.
Róża pośród wszystkich swoich osobistych nieszczęść – śmierci męża, niekończącego się lęku o dorastającą córkę – jako postać nie domaga się ani przez chwilę współczucia widowni. Upiera się bowiem przy tym, żeby zostać „u siebie”, nie godzi się na los uciekinierki, bo jest pewna swego moralnego prawa do tego, żeby prowadzić nadal swoje życie; takie, jakie zna. Wielokrotnie gwałcona przez sowieckich żołnierzy, w stanie walki z okolicznymi bandami maruderów, wreszcie – otoczona ostracyzmem lokalnej społeczności, widzącej w kobiecie „ruską kurwę”, zdaje się niewzruszona; jej upór, by nie domagać się pomocy, zdaje się tym bardziej przerażający, że, jak okazuje się w toku opowieści, kobieta nie tylko nie przestała nadal pomocy potrzebować, ale przede wszystkim wiedzieć o tym, że jej potrzebuje. Cierpienie ukazywane w „Róży” tym bardziej jest poruszające, że niejako nie pcha się przed oczy widowni, ale pozostaje głęboko ukryte – jedynie czasem jego ogrom jest zasugerowany przez gest czy słowo postaci.
(...)
„Róża” nie jest filmem, na którym można budować „narodowe mity”, ale dobrze też pokazuje, że nie musimy myśleć o polskiej historii w kategoriach mitycznych, bo i bez tego jest wystarczająco ciekawa. Możemy mity przekroczyć i być w innym miejscu – emocjonalnie uczciwszym, rozumniejszym politycznie, słowem – bardziej cywilizowanym. Nie sądzę, by w ślady Wojciecha Smarzowskiego poszło, i mogło pójść, wielu filmowców. Ale gdyby tak się stało – polskie kino historyczne jako nurt zbliżyłoby się do wielkości.
Źródło: "Kino", 2012 nr 2.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz