Film Tony'ego Gilroya nie rzuca na kolana, ale czy ktokolwiek na to liczył?
Przebojową serię o agencie (ze szczególną uwagą dla ostatniej odsłony) opisałem pokrótce dla "Kultury Liberalnej".
Bourne klasy B
Film szpiegowski to gatunek o wielkich możliwościach: w tle opowiadanych intryg z łatwością przemyca liczne komentarze na temat historii i polityki. Narracja może przybierać kilka głównych wzorów: najczęściej spisku (czy raczej: spisku wewnątrz spisku, bo wywiad sam z siebie działa niczym „zmowa”), obecności „kreta” (podwójnego agenta) lub rywalizacji między wywiadami. Kluczowa jest jednak nie narracyjna sztampa, ale odwaga twórców: tematyka, którą podejmują, wiąże się przecież z polityką w jej moralnie najbardziej niejednoznacznym wymiarze; to sfera, w której trudno o jasne rozłożenie racji.
Mówiąc inaczej, kluczowa jest wiedza, którą widz zdobywa dzięki rozwiązaniu opowieści: wiedza o spisku, sekretnych powiązaniach, o korupcji i nieetycznych działaniach. To ta treść ma największe znaczenie, to ona jest czymś, czego widz filmu szpiegowskiego się „dowiaduje”. Nie chodzi więc o happy end, ale o zakulisową wiedzę na temat władzy. Najczęściej w filmie zmyśloną, ale zazwyczaj dość sugestywną, by zmusić widzów do pewnych przemyśleń.
Najbardziej odważne filmy szpiegowskie, przynosząc widzom czystą rozrywkę, były zawsze także o tej dwuznaczności. Odwagę twórców w tym gatunku można zmierzyć, wykorzystując prostą formułę: „nasi to dobrzy, a obcy – źli”. Najprostszy film szpiegowski trzymał się tej opozycji, najlepszy ją burzył, natomiast współczesne kino szpiegowskie – często zatrzymuje się w pół drogi. Seria o Jasonie Bournie jest najlepszym przykładem tej połowiczności.
Bourne sentymentalny
W pierwszej części cyklu („Tożsamość Bourne’a”) poznajemy głównego bohatera w stanie amnezji – nie wie, kim był, dysponuje tylko cielesnymi odruchami, a te wskazują, że ma duże doświadczenie w zabijaniu. Powoli okazuje się, że Bourne jest szpiegiem, i to od brudnej roboty. Teraz sam musi uciekać przed próbującymi go dopaść, podobnymi mu agentami.
Przez dwie pozostałe części cyklu widzowie dowiadywali się o sytuacji Bourne’a więcej. Ale nie tak znów dużo – każdy film serii był nieco leniwy, odsłaniał trochę, ale za cenę wielu scen pościgów i strzelanin. Seria filmów, reżyserowanych przez Douga Limana i Paula Greengrassa, może być dobrym przykładem tego, jak szybkie bywa współczesne kino akcji – aż do przesady i ostatecznego zmęczenia widzów. Serię Bourne’ów najlepiej oglądać w stanie półuśpienia, kiedy kolejne obrazy gładko przepływają przed oczami i nie wysilamy się, by dociec celowości tysięcznego półsekundowego ujęcia.
Popis realizacyjny nie jest jednak równie imponujący treściowo, jeśli chodzi o umiejscowienie w kontekście wspomnianej politycznej dwuznaczności. Co prawda Bourne czuł się oszukany, po latach kontaktów z rządowymi agencjami bezpieczeństwa pewnie dwa razy zastanowiłby się, gdyby usłyszał zwyczajową rekrutacyjną przemowę na temat „służby ojczyźnie”. Wiedział już, że nie każdy cel uświęca środki. Ale też niewiele więcej z całości wynikało – główny bohater z części na część stawał się coraz bardziej wrażliwy, a widz coraz wyraźniej miał podziwiać jego moralną postawę. W ten sposób cała opowieść zawisała w próżni sentymentalizmu. A brakowało owej sugestywnej wiedzy, o której pisałem we wstępie. Najnowsza część serii w znacznej mierze odwraca ten trend.
Odważniejsze dziedzictwo Bourne’a
„Dziedzictwo Bourne’a”, choć jest kontynuacją „Ultimatum…”, ma nowego bohatera i nieco lżejszy emocjonalny ton. Nie znajdziemy tu już żałoby po przeszłości ani rozpamiętywania win. Nowy bohater jest bardziej surowy: do służby nie trafił, jak Bourne, w imię patriotycznego obowiązku, ale by uciec przed poprawczakiem i niemal pewną marginalizacją. Swojej roli nie traktuje więc zupełnie serio i właśnie ta swoboda udziela się realizatorom, którzy pozwalają sobie na nieco więcej fantazji.
Jeśli więc w poprzednich częściach widz w finale kolejnych odsłon zawiłej intrygi odkrywał nieco zbyt mało (ostatecznie chodziło o jeszcze jedną zepsutą komórkę sieci, o jeszcze jeden półlegalny program rządowy, itd.), to w „Dziedzictwie…” brudnych sekretów odkrywa się aż z nawiązką. Wywiad jest wszechobecny; inwigiluje przez satelity i monitoring. Nie ma tu jednej tajnej komórki czy programu – jest ich mnóstwo, a jeden bardziej niebezpieczny od drugiego. Agenci w tej części to już dosłownie „maszyny do zabijania”, faszerowani tabletkami i hodowani w laboratoriach.
Opowieść opuszcza w ten sposób rejony prawdopodobieństwa, ale widz otrzymuje coś w zamian. Przede wszystkim wiele narracyjnych metafor, opisujących współczesne lęki. Wystarczy przywołać debaty wokół „panoptyczności” czy obawy przed manipulacją genetyczną – wszystkie skupione w obrazie „wywiadu w wywiadzie”, czyli tajemniczej organizacji, która w filmie przyjmuje rolę czarnego bohatera. Jest tu nawet miejsce na scenę, w której jedna z postaci – cichy i niepozorny pracownik laboratorium – nagle wpada w morderczy trans i zaczyna strzelać do swoich współpracowników. Akcja może nie trzyma się zbyt ściśle logicznego porządku, ale trudno mieć o to pretensje – wartość filmu podbija ilość atrakcji, a nie jakość wykonania.
Film klasy B, ale z możliwościami
„Dziedzictwo Bourne’a” najbardziej ze wszystkich filmów serii zbliża się do kina klasy B. Jesteśmy więc jeszcze dalej niż w wypadku filmów Limana i Greengrassa od bardziej szlachetnych wzorów gatunku. Jeśli jednak trzy poprzednie filmy o Bournie nie mogły widzów już niczym zaskoczyć (ciągle ten sam schemat ludzi uczciwych i nieuczciwych, moralnych i niemoralnych), to otwarcie na nowe tematy może serii tylko pomóc.
Najlepiej byłoby chyba, gdyby następna część przybrała jeszcze wyraźniej groteskowy charakter – być może wtedy wytrąciłyby się z niej resztki zdroworozsądkowego moralizatorstwa. Całość zbliżyłaby się do komedii, może nawet pojawiłby się efekt wyobcowania. Komediowe przejaskrawienie szpiegowskiego tematu przełożyłoby się na wzrastające poczucie absurdu u widzów, a to bodaj najsilniejszy środek krytyki, po jaki kiedykolwiek film szpiegowski sięgał. Widzowie przestaliby empatycznie przeżywać dylematy szpiega, w końcu też przestaliby z napięciem śledzić akcję. W efekcie mieliby więcej czasu na myślenie. Oczywiście nie można być pewnym, czy twórcy sięgną po komediowe środki świadomie (w przypadku „Dziedzictwa…” część efektów komicznych nie była zamierzona), ale niezależnie od tego – obraliby właściwy kierunek.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz