piątek, 31 sierpnia 2012

Alpy (2012)




Moja recenzja filmu "Alpy", która ukazała się właśnie na stronie Dwutygodnika. Cytuję stamtąd:


"„Alpy”, podobnie jak „Kieł” – poprzednia realizacja Giorgosa Lanthimosa – oparte są na wyrazistym pomyśle. Ów pomysł unosi większą część filmu i jego rozważanie może zająć widzowi cały seans, a także sporo czasu po nim. W przypadku „Kła” pomysł polegał na sportretowaniu rodziny, której życie oparte jest na szczególnej manipulacji. Ojciec trzyma swoje dzieci w zamknięciu, utrzymując je w przekonaniu, że świat na zewnątrz jest zbyt niebezpieczny, by samotnie się z nim mierzyć. Dzięki temu zachowuje pełną kontrolę nad rodziną i „charakterami” potomstwa.

W „Alpach” głównym pomysłem jest zajęcie grupy, która jako nazwę przyjęła słowo występujące w tytule filmu. Jak wyjaśnia jej lider, nazwa ma dwa uzasadnienia: po pierwsze, słowo „Alpy” nie zdradza, czym zajmuje się grupa. Po drugie, ważniejsze: Alpy nie mogą być zastąpione przez żadne inne góry, ale same mogą zastąpić wszystkie inne. Mniejsza o słuszność tego stwierdzenia, ważne, że właśnie w zastępowaniu specjalizują się członkowie Alp. W razie nagłej śmierci kogoś bliskiego, odpowiednio trenowani i przygotowani, profesjonalnie zastępują nieobecną osobę, pobierając za to stosowną opłatę. Mają wpasować się w miejsce pozostawione przez zmarłego, czyli osobę drogą i kochaną. Oczywiście nie jest to łatwe ani bezpieczne. Wymaga pewnej cierpliwości ze strony zleceniodawcy i taktu, ale też odporności ze strony członków grupy. Nietrudno zatracić granice między profesjonalnym, a prywatnym zaangażowaniem.

W „Alpach”, jeszcze kompletniej może, niż we wcześniejszym „Kle”, udaje się Lanthimosowi pokazać świat, na który widz patrzy z emocjonalnym dystansem. Równanie układane przez twórców obliczone jest na efekt wyobcowania, wynikający wprost z serii scen, które stanowią katalog krępujących, groteskowych i przykrych sytuacji. Przypomina to najlepsze realizacje Larsa von Triera („Idiotów” czy „Przełamując fale”), z których także pamięta się sceny wstydu i upokorzenia. Jednak von Trier zawsze był także stylistą, dodawał do emocjonalnej manipulacji rodzaj ogólnego estetycznego konceptu, który stanowił oddech dla widza zmęczonego wzruszeniem. Film Lanthimosa inspirowany jest raczej intelektualnie niż estetycznie (jeśli taka dystynkcja może mieć sens dla jakiegokolwiek filmu) i brak w nim dystrakcji, które odciągałyby uwagę odbiorców od przykrych prawd odkrywanych na ekranie.

Tym łatwiej widzom rozpoznać klarowny przekaz: władza zawsze jest niebezpiecznie blisko uczucia; przemoc niebezpiecznie blisko każdej innej intymności. Także najgorsze doświadczenia z innymi ludźmi zawsze są formą kontaktu, od którego ostatecznie zależymy, i którego szukamy. Bycie poddanym władzy zawsze oferowało zwrot przyjemności – tym większy, im ktoś jest sprawniejszy w słuchaniu i przestrzeganiu. Tak jak najlepszy uczeń w szkole, ulubione dziecko w rodzinie i najlepszy robotnik w fabryce. Także kontakt, oferowany za pieniądze przez ukazaną w filmie grupę, także bliskość udawana i niespontaniczna, trenowana i zaprojektowana, bliskość, w której zleceniodawca rządzi, a sprzedający usługi cierpliwie wypełnia, jest bliskością. I ostatecznie także spontaniczne uczucia i odruchy zawsze mają w sobie coś odegranego, coś z kalkulacji obliczonej na efekt. Słowem, w transakcjach opartych na pieniądzu i władzy zawsze jest coś z intymnego spotkania, a w bliskości – coś z transakcji i relacji władzy.

Oczywiście są też inne formy przyjemności, wypływające z innych źródeł niż upojenie sprawowaniem władzy i podleganiem jej. Ale Lanthimos skupia się właśnie na tych i ma do tego prawo – w dwóch pokazywanych w Polsce filmach zajmuje się swoim tematem kompetentnie i pewnie, jakby była to obmyślona przez niego specjalizacja. Nie mówi rzeczy zupełnie nowych, ale w przypadku tego kalibru spraw nowość nie ma znaczenia: ważne, że ktoś chce je podejmować i robi to w odpowiedzialny i unikający naiwności sposób.

Jedyne zastrzeżenie, które można mieć do całości, wypływa z irytacji specyficzną ideologią, podzielaną przez „Alpy” z szeregiem innych realizacji, które pochodzą od tak zwanych neomodernistycznych reżyserów. Ideologia ta ma jedno kluczowe hasło, które w przybliżeniu można tak zrekonstruować: „przez cierpienie do Prawdy”. Wedle tej ideologii widz doceni wiedzę i głębię intuicji prezentowaną przez filmowych twórców dopiero wtedy, gdy zostanie pozbawiony przyjemności z oglądania filmu. Dopiero kiedy zmusi się widza, aby przecierpiał przypisane półtorej godziny, obserwując wszelkie formy degradacji i poniżenia, rzeczywiście przemyśli sprawę. Jak zakłada niewypowiadany na głos przepis, przyjemność ostatecznie usypia, pozostawia widza zanurzonego w przesądach, i tak dalej.

Oglądając filmy Lanthimosa, można ten sposób myślenia z łatwością zrekonstruować. Można się z tym myśleniem nie zgadzać: oparte jest ono w znacznej mierze na mylnym utożsamieniu atrakcyjności przekazu z jego płytkością czy wręcz głupotą i odwrotnie – utożsamieniu błędnie rozumianego efektu wyobcowania z głębią treści. Błędnie rozumianego, ponieważ efekt wyobcowania stosowany choćby w Brechtowskiej formie, zawierał w sobie element ironii i zabawy – u neomodernistów zbyt często przybiera kształt cierpiętniczy. Na szczęście Lanthimos grzeszy wspomnianą ideologią względnie mało, ponieważ równoważy ją konkretem pewnie przekazywanych obserwacji."


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz