sobota, 25 kwietnia 2015
System (Child 44)
Na ekranach od wczoraj System. Ten zrealizowany z namaszczeniem film jest niestety dowodem na to, że z czasem coraz trudniej zrozumieć, co wydarzyło się w XX wieku. Moja recenzja na papierze w majowym numerze "Kina", a tymczasem na kino.org.pl.
Amerykańska ekranizacja bestsellera „Ofiara 44” Toma Roba Smitha rozgrywa się w ZSRR czasów Stalina. I pierwsze, co uderza w odbiorze filmu, to zaskakujący pomysł, by wszyscy aktorzy mówili po angielsku z rosyjskim akcentem. W międzynarodowej obsadzie znaleźli się m.in. Tom Hardy, Noomi Rapace, Vincent Cassel, Agnieszka Grochowska. Nie wszyscy byliby w stanie wypowiadać się po rosyjsku, a widz w USA podobno nie lubi czytać napisów, więc zrozumiałe, że dialogi zostały napisane w języku Szekspira. Jest to zresztą popularna praktyka w kinie amerykańskim: każdy mówi po angielsku, a widz wyobraża sobie, że słyszy inny język.
Widzowie przywykli do tego na tyle, że nie jest problemem nawet sytuacja, kiedy dwie postaci posługujące się perfekcyjną angielszczyzną nie rozumieją się, bo w świecie filmu mówią innymi językami. W „Systemie” jest niby podobnie, choć inaczej – aktorzy nie mówią ani po angielsku, ani po rosyjsku, tylko „pośrodku”, łamaną angielszczyzną z twardymi, wschodnimi akcentami. Nie podejrzewam twórców o ironiczne nawiązania do kina popularnego czasów zimnej wojny, „System” jest filmem śmiertelnie poważnym. Inne przypuszczenie podpowiada, że intencją mogło być, niestety, wzmocnienie realizmu historii.
Autorzy przypominają więc ludzi, którzy, spotykając cudzoziemca, mówią do niego głośniej i wolniej: w „Systemie” jest tak samo, tylko w odwróceniu – Rosjanie mówią po angielsku, ale wolniej i z akcentem imigranta. I stąd od pierwszych minut oglądania dominuje poczucie nieporozumienia – mundury są odpowiednie, czasy stalinowskie odmalowane w realistycznie ponurych barwach, ale całość realizacji nieporadna.
Życie Lwa Demidowa (Tom Hardy) toczy się na dobre i na złe w cieniu stalinizmu. Jest sierotą z ukraińskiego Wielkiego Głodu, bohatersko zdobywał Berlin, a po wojnie robi karierę w Ministerstwie Bezpieczeństwa Wewnętrznego, jako oddany śledczy okrutnymi metodami wyciskający zeznania od nieszczęśników podejrzewanych o zdradę. Jednak ustrój wymaga coraz większych ofiar – Demidow ma rozpocząć śledztwo w sprawie własnej żony.
Jego problemy pogłębia jeszcze okrutna śmierć dziecka jednego z przyjaciół. Góra chce zatuszować sprawę i Demidow kolejny raz wypełnia swoje zadanie, ale o grasującym na wolności mordercy nie przestaje myśleć. Za lojalność wobec żony oficer zostaje karnie zesłany na odległą prowincję, gdzie dochodzi do podobnej śmierci miejscowego dziecka. I nie jest to jedyny przypadek. Demidow decyduje, że nie będzie narzędziem politycznym i jest gotów zaryzykować wszystko dla wyjaśnienia tych zbrodni.
„System” nie jest filmem, który pozwalałby zrozumieć coś ze stalinizmu. Pierwszy dowód stanowi już główny koncept fabularny: bezwzględny oficer bezpieczeństwa przechodzi „na drugą stronę” (tylko jaką? w tamtej epoce?), ponieważ chce być lojalny wobec żony i pragnie wyjaśnić śmierć dziecka. Autorzy mówią nam więc: były to straszne czasy, zupełnie inne niż nasze, ale przecież rodzina to rzecz święta, podobnie dzieci, w tych sprawach każdy wie, co jest dobre, a co złe. I tę świadomość przypisują Demidowowi. Rzecz nie w tym, że jest to samo w sobie nieprawdopodobne, ale że sam pomysł zbyt szybko i zbyt nachalnie zdradza, gdzie i kiedy wymyślono historię, jakie miejsca wspólne wyznaczyły jej główne motywy.
Nie ma w tym filmie strasznego poczucia fatalizmu, dzięki któremu stalinizm miliony ludzi trzymał w strachu i posłuszeństwie. Poczucie beznadziei, nieuchronności własnego upadku świetnie sportretował Nikita Michałkow w „Spalonych słońcem”, kiedy kazał swojemu bohaterowi – bolszewikowi zaprawionemu w bojach wojny domowej – płakać w karetce bezpieczeństwa. W filmie Espinosy nic z tego nie odnajdziemy: tutaj walczy się z systemem, jakby miał postać zmowy lokalnego plantatora z szeryfem niczym w starym westernie, a nie wielkiej państwowej machiny, od której wyroków nie ma odwołania.
Przeciwko Demidowowi knują czarne charaktery, w efekcie czego twórcy (niechcący) rozgrzeszają instytucje – tak jakby system był zły z powodu kilku złych jednostek. Wedle autorów wystarczyłoby kilku więcej Demidowów, a stalinizmu pewnie w ogóle by nie było. Szczegóły historyczne – samochody, wnętrza etc. – twórcy mogli odwzorować dobrze, ale co z tego, skoro zupełnie zawiodło rozumienie czasu, w którym osadzono akcję.
W efekcie opowieść wydaje się od początku co najmniej anachroniczna. Z czasem zaś ubieranie jej w kostium okresu stalinowskiego traci wszelkie uzasadnienie. Urok egzotyki (zapewne większy na Zachodzie niż w naszym rejonie geograficznym) szybko musi ustąpić konsternacji w każdym, kto cokolwiek wie o tamtej epoce.
Śmieszą też wątki żywcem wyjęte z najbardziej sztampowych kryminałów, jak postać surowego za to poczciwego prowincjonalnego generała milicji, granego przez Gary’ego Oldmana. Pokazują one, że „System” jest całkiem konwencjonalnym kryminałem, który ubrano tylko w historyczną szatę. Tymczasem za mniejsze pieniądze można było nakręcić thriller rozgrywający się we współczesnych Stanach. Hardy zagrałby – pewnie świetnie – policjanta, odkrywającego zmowę milczenia we własnym komisariacie, a widzowie miło spędziliby czas. Zgłębianie mroków stalinizmu twórcy filmu powinni jednak zostawić komuś innemu.
Źródło: "Kino" 05/2015
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz