W kinach od tygodnia jedna z najciekawszych premier polskich tego roku. Na wyrost zapowiadana jako arcydzieło, Hiszpanka z pewnością nie zawodzi tych, którzy mają dość typowego kina historycznego. Na Dwutygodniku ukazała się moja recenzja z tego filmu.
Powiedzieć, że „Hiszpanka” to film oryginalny, to mało. Jest to film ekscentryczny, w którym efekt – nieoczywisty gest aktora czy estetyczna puenta – znaczy więcej niż prawdopodobieństwo historii, a nawet zwykła logika opowiadania. Nie jest to kino popularne ani festiwalowe, „hit” ani „kino artystyczne” (zresztą obie te kategorie są siebie warte), ale coś pomiędzy, film sytuujący się w swojej własnej kategorii. Czy to dobrze, czy źle, to zależy od upodobań. Jedno jest pewne: powstanie tego rodzaju filmu z tak dużym budżetem jest ewenementem w polskiej kinematografii i długo przyjdzie czekać na następny raz.
W polskim kinie istnieje dosyć wyraźny wzorzec kina, jakie „robić należy”: ma to być kino ambitne i dla widzów, to znaczy poważne i zrobione w zgodzie z oczekiwaniami widowni. Programowo dalekie od ekstremów, przez co czasem także pozbawione wyobraźni. „Hiszpanka” do tego wzorca nie pasuje. Nie ma w kinie rzeczy niemożliwych i ta opowieść o Powstaniu Wielkopolskim może okazać się wielkim sukcesem frekwencyjnym, ale nie byłoby to zaskoczeniem chyba tylko dla twórców filmu. Jednak z tych samych powodów oglądanie tego filmu przynosi ulgę: wreszcie można odpocząć od dobrych intencji i myślenia strategicznego, które potrafi zamienić kino w imitację „ambitnej” telewizji.
Poznań, rok 1918, trwają gorączkowe przygotowania do konfrontacji między Niemcami a Polakami. Do kraju ma wrócić Ignacy Jan Paderewski (Jan Frycz), Polacy wyczekują go jako duchowego przywódcy, a Niemcy obawiają się jego wpływu. Demoniczny telepata dr Abuse (Crispin Glover) ma przeniknąć do umysłu polskiego pianisty i wywołać urojoną chorobę, aby skłonić go do zejścia na ląd. Związana z polskim wywiadem grupa teozofów roztacza opiekę nad Paderewskim, ale ich starania nie wystarczają. Aby zwalczyć doktora, potrzeba będzie silniejszego medium – mieszkającego w Warszawie Rudolfa Funka (Artur Krajewski), ten jednak za swoje usługi chce dużych pieniędzy. Czasu jest coraz mniej, Paderewski wsiada na statek i zaczynają go gnębić tajemnicze dolegliwości, przypominające symptomy szalejącej właśnie grypy hiszpańskiej.
Wątki z „Hiszpanki” można by powiązać na co najmniej kilka sposobów. Opowieść mogłaby zostać oparta na kontraście między wielką historią a jej podszewką w postaci pojedynku telepatów i perypetii miłosnych między młodą rozwódką (Patrycja Ziółkowska) a synem przemysłowca (Jakub Gierszał). Film miałby wtedy postać hollywoodzkiej superprodukcji, patetycznej i rozrywkowej zarazem, która odkrywa przed nami po raz setny, że historia całych państw zależy od nadnaturalnej siły woli kilku wyjątkowo przedsiębiorczych jednostek: telepatów i kochanków na równi. Inne rozwiązanie polegałoby na potraktowaniu wątku psychicznego pojedynku serio i przeniesieniu historii w sferę, mówiąc w niemieckim stylu, „ducha”. Efekt byłby może bliski historycznej alegorii w rodzaju „Niezwyciężonego”, arcydzieła Wernera Herzoga, w którym berliński teatr niesamowitości staje się sceną zmagań między popierającym nazistów hipnotyzerem a prostodusznym żydowskim siłaczem.
Twórcy filmu nie obrali żadnej z tych dróg, przedstawiając widzom czystą osobliwość. Przerysowane do granic sceny z niemieckiego sztabu dowodzenia przypominają „Doktora Strangelove”, ale brak tu poważnych intencji, przyświecających satyrze Kubricka. Ten ostatni chciał piętnować szaleństwo atomowej psychozy, kiedy Barczyk nie ma specjalnych intencji krytycznych: przeprowadza raczej dość prostą pochwałę sprytu słabych przeciwko pysze silnych. Inną drogą skojarzeń są filmy o Mabuse, które zrealizował Fritz Lang, i ekspresjonizm niemiecki w ogóle; przywodzą go na myśl niektóre rozwiązania scenograficzne, choćby klaustrofobiczne wnętrza, w których przesiadują teozofowie, czy teatralny rysunek niektórych postaci. Szczególnie telepaci, włącznie z nazwiskiem jednego z nich, zdają się bezpośrednim hołdem dla serii o doktorze Mabuse. Ale to odniesienie zbyt odległe, żeby mogło być czymś więcej niż retorycznym gestem: styl gry Glovera i Krajewskiego, zanurzony w tak zróżnicowanym kontekście, siłą rzeczy staje się tylko eleganckim cytatem z historycznej estetyki.
Nieco powierzchowny wydaje się także trybut spłacany Witkacemu, czyli sceny ukazujące teatralną realizację zatytułowaną jak fragmenty młodzieńczego dramatu autora „Pożegnania jesieni” (tyle że w filmie autorem tekstu miał być Stanisław Ignacy Kubryk). Ten ukłon daje pojęcie o literackich gustach ekipy, ale nie oświetla stylu filmu. Do rozpaczliwej anarchiczności Witkacego jest tu daleko, bo autorzy raczej kokietują chaotycznością, niż czynią z niej program. Najbardziej chyba urokliwy w całym filmie był wizualny cytat z francuskiej serii o Fantomasie, nieco nostalgiczny i wykorzystujący poetycki potencjał tego arcypopularnego widowiska. Ta ostatnia droga wydaje się dla twórców „Hiszpanki” najmniej ryzykowna i najbardziej naturalna, ale tutaj na przeszkodzie staje skłonność do krwistych scen i mocnych efektów, niepasujących do elegancji staromodnych historii łotrzykowskich.
Słowem, zabrakło czegoś, by to widowisko nabrało określonego kształtu w głowach widzów. Jakiejś klamry estetycznej i narracyjnej, która popchnęłaby film w jedną ze stron. Ostatecznie „Hiszpanka” sytuuje się na przecięciu co najmniej kilku intencji, ale na szczęście nie w duchu „popularnego poważnego kina”. Jest tu dość, by zaintrygować widza, ale widz ten musi mieć w sobie głód czegoś innego niż standardowe tropy, musi godzić się na ironię i uniki, które sprawiają, że czasem ma się wrażenie oglądania kilku filmów w jednym: superprodukcji, która chce nas olśnić swoim rozmachem, a po chwili – parady gagów.
Wydaje się, że w tle tej historii jest wizja popularnego widowiska, tyle że wizja ta powstała w ramach prywatnej historii kina, w której dyktowany gustem skrót myślowy tworzy kontrastowe zestawienia, a nie harmonijną wizję. To, że oficjalnym motywem powstania tego filmu było zamówienie władzy (w osobie Marszałka Województwa Wielkopolskiego), że film miał uświetnić obchody rocznicowe, nadaje zresztą całej sprawie dodatkowego wymiaru przewrotności. Tym lepiej, można powiedzieć: skoro takie filmy powstają na oficjalne zamówienie, to znaczy, że otwiera się miejsce dla upodobania do fantazji w polskiej polityce kulturalnej.
Na końcu wreszcie wypada wspomnieć, że „Hiszpanka” to ciekawy zwrot akcji także w filmografii jej głównego twórcy, który z demoniczną wręcz determinacją połączył role scenarzysty, reżysera, producenta, reżysera obsady i współautora montażu. Łukasz Barczyk wyrósł z roli zdolnego, obsypywanego nagrodami debiutanta. Zdobył się na desperackie ryzyko „Nieruchomego poruszyciela”, utrzymanego w stylistyce w zasadzie niespotykanej w polskim kinie, pracującej na wzorcach Lyncha i Von Triera. Potem za mikroskopijny budżet nakręcił „Italiani” (moja recenzja z Italiani), sześćdziesięciominutowy film, któremu bliżej było do eksperymentów wyświetlanych w galeriach sztuki niż do filmu kinowego. Kiedy wydawało się, że Barczyk oddala się od prób konfrontowania swoich pomysłów z masowym widzem, przyszła „Hiszpanka”, najdziwniejsza bodaj superprodukcja w polskim kinie ostatnich trzydziestu lat. Aż korci, żeby zabawić się w medium i wyprorokować Barczykowi następny krok, jeszcze bardziej zaskakujący: mógłby to być serial telewizyjny, trochę jak polska wersja „Miasteczka Twin Peaks”, równie zaskakująca, choć może pozbawiona estetycznej konsekwencji oryginału. Nie wiem, czy byłby to najlepszy serial polskiej telewizji, za to na dekady pozostałby jedyny w swoim rodzaju. Podobnie jest z „Hiszpanką”: nie jest to wizja historii, którą widz może kupić bez reszty, ale jest dużo uroku w upartym dążeniu do osobności, które najlepiej określa najnowszy projekt Barczyka.
Tekst oryginalnie ukazał się tutaj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz