Na stronie dwutygodnik.com ukazał się dziś mój esej o nowej serii Twin Peaks. Nie siliłem się, żeby zmieścić w tym tekście wszystko, co godne odnotowania. Chciałem przede wszystkim uchwycić klimat nowej serii, tak różnej od poprzedniej.
Tekst ukazał się w 219 numerze Dwutygodnika
Wielki sen o złych czasach
„Twin Peaks” w moim pokoleniu znali
niemal wszyscy, w polskiej telewizji emitowano go dość regularnie,
ale dużo ważniejsze od oglądania samego serialu było mentalne
powracanie do wykreowanego w nim świata. Szczególnie przydatna była
krążąca na kasetach magnetofonowych ścieżka dźwiękowa, którą
określić można jednym słowem, pojawiającym się zresztą w
serialu: „marzycielska” („dreamy”). Dla wrażliwej młodzieży
o zacięciu kontrkulturowym „Twin Peaks” było znakiem
rozpoznawczym i podzielanym estetycznym kodem.
Było więc czymś dużo więcej niż
serialem – raczej fenomenem kulturowym, a oddanie jego fanów
niewątpliwie przekraczało wymiar przygodnej mody. Moda jako
zjawisko zresztą i tak nic nie tłumaczy, zawsze raczej domaga się
wyjaśnienia. Mam oczywiście swoją hipotezę, częściową,
nietłumaczącą wszystkiego. Przyciągająca siła tego serialu
polegała na tym, że zaczarowywał on najbardziej banalne sfery
codziennego życia. Taki zabieg stosowany był wcześniej przez
Lyncha, choćby w „Blue Velvet”, w którym zaprasza się widzów
do eksploracji ciemnej strony małego amerykańskiego miasteczka.
W „Twin Peaks” jest podobnie –
tytułowe miejsce akcji jest właściwie kwintesencją
prowincjonalności, leśną osadą, zamieszkaną w większości przez
drwali, kierowców ciężarówek i cieniutką warstwę miejscowej
klasy średniej. To, co w innych filmach jest tłem, synonimem nudy i
przeciętności, w serialu odkrywało swoje niezwykłe oblicza.
Momentami przewrotny romantyzm odwoływał się tu do tego trudnego
do opisania „przeczucia niezwykłości”, które większość
dorosłych pamięta z dzieciństwa. Opierają się na tym przeczuciu
filmy grozy, kiedy pokazują opuszczone domy, ciemne zagajniki,
strychy, do których zagląda się przez dziurkę od klucza. W „Twin
Peaks” wszystko było właśnie takie – tajemnicze, niesamowite.
Ale przy tym skąpane w nostalgii, która ówcześnie, w okresie
kręcenia pierwszych dwóch serii, była czymś w rodzaju
obowiązkowego idiomu ambitniejszych telewizyjnych produkcji, takich
jak „Crime Story”, „Cudowne lata” czy „Przystanek Alaska”.
Świat „Twin Peaks” był niesamowity, ale nie przerażał, małe
miasteczko przedstawione w serialu było tyleż tajemnicze, co
zapraszające. Miało swoje dwie strony, oprócz tej mrocznej również
tę tworzoną przez uczciwych i prostolinijnych ludzi, dalekich od
wielkomiejskiego zepsucia. Serial w przedziwny sposób na powrót
czynił atrakcyjną zwykłą przyzwoitość, a nawet poczciwość
prowincji.
Realizacja pierwszego „Twin Peaks”
została zatrzymana po dwóch seriach. Zagadka zabójstwa Laury
Palmer została rozwiązana, ale ostatnim fabularnym akcentem była
sugestia, że główny bohater, agent Cooper, został opanowany przez
zło, przeciw któremu tak dzielnie walczył. Ten wątek jest
kontynuowany w trzeciej serii, zrealizowanej po ćwierć wieku,
której amerykańska emisja miała swój finał w początkach
września.
Niemożliwy
powrót
Pierwsze, czego dowiaduje się widz
nowej serii, to to, że do Twin Peaks nie ma powrotu. Ktoś, kto
spodziewał się nostalgicznej powtórki z pierwszych sezonów,
musiał być zawiedziony. Zniknął urok i pewna przytulność
oryginału. Nowa seria jest znacznie bliższa ostatnim filmom Lyncha
niż serialowi sprzed lat. Zamiast korowodu sympatycznych dziwaków
znajdziemy w niej dużo więcej osób zwyczajnie nieszczęśliwych,
groteskowych i szalonych, w sposób nie „uroczy”, a niepokojący.
Fabularnym punktem wyjścia serii jest
rozdwojenie Coopera: znany z poprzednich odcinków cnotliwy stróż
prawa zostaje uwięziony w świecie „po tamtej stronie” (jeszcze
bardziej rozbudowanej, labiryntowej), „po tej” zaś, w świecie
zamieszkiwanym przez inne postaci, działa jego zły sobowtór. Kiedy
Cooper, w wyniku magicznych manipulacji, trafia z powrotem do
„właściwego” wymiaru, jest uśpiony – nie tylko nie zna
swojej tożsamości, ale jest pozbawiony wszelkich sił rozumowania,
pozostały mu tylko uczucia i intuicja. Co gorsza, inni biorą go za
bliźniaczo podobnego agenta ubezpieczeniowego, Douglasa „Dougiego”
Jonesa, mieszkającego w Las Vegas ze swoją żoną i dzieckiem.
Przez większość trzeciej serii widzowie czekają, aż Cooper się
obudzi, a w tym czasie „zły Cooper” prowadzi własną krucjatę,
poszukując wskazówek, które pozwolą mu raz na zawsze pozbyć się
swojego dobrego bliźniaka.
Jeśli ten opis wydaje się czytelnikom
enigmatyczny, to nie jest tak z mojej winy – inaczej nie da się
opowiedzieć głównego wątku nowej serii. Już to krótkie
wprowadzenie pokazuje odwrócenie proporcji. W pierwszym „Twin
Peaks” opowieści o tajemnicach małego prowincjonalnego miasteczka
towarzyszyły elementy grozy, w trzeciej serii niesamowitość jest
punktem wyjścia i to klasyczne wątki występują tu na prawach
wyjątku. Elementy fabularne nie łączą się ze sobą w spójną
całość, przypominają fragmenty bardzo skomplikowanej układanki,
do której nie ma klucza. Pojawiają się oczywiście powracające
motywy, enigmatyczne wskazówki – powtarzane tu i ówdzie frazy,
jakieś strzępy wyjaśnień wskazujących, kto w jaki sposób
zmienił tożsamość, kto kiedy zginął, kto z kim jest powiązany.
Jednak błędem byłoby sądzić, że poza tymi wskazówkami znajdują
się wyjaśnienia. Te rozmaite sugestie pozwalają jedynie utrzymać
maszynę opowiadania w działaniu. Maszyna ta zaś jest wehikułem
szeregu filmowych konwencji, których Lynch używa: komedii z
elementami slapsticku, thrillera, a nawet horroru z elementami gore
(czego w pierwszych seriach niemal nie było). Dwa odcinki są niemal
pozbawione dialogów i konwencjonalnej narracji, przypominają raczej
halucynacyjne podróże w czasie i przestrzeni. Używane środki są
imponujące, nie ma natomiast żadnego „sekretu historii”. Jeśli
więc nie ma „rozwiązania”, a odsyłające do niego wskazówki
nie są istotne, to co jest?
Wielki
sen
W pierwszym „Twin Peaks”, a także
w rozgrywającym się w świecie serialu filmie kinowym „Ogniu
krocz za mną”, kluczowe były motywy zła, grzechu i odkupienia.
Laurę Palmer, ofiarę morderstwa, poznajemy z relacji znających ją
osób jako dumę lokalnej społeczności, typ królowej balu,
wzorowej uczennicy: pięknej, inteligentnej, zaangażowanej w życie
miasteczka. Stopniowo na jaw wychodzą jej sekrety: narkotyki,
uwikłanie w znajomości z półświatka, prostytucja. Ale prawdziwym
sekretem sytuacji nie jest „schodzenie na złą drogę” młodej
dziewczyny, ale przeżywane przez nią w samotności cierpienie –
lata molestowania, do których nie mogła przyznać się nikomu. W
świecie „Twin Peaks” zło, które spotyka dziewczynę, ma postać
osobowej siły, i centralne pytanie dotyczy tego, czy zostanie ona
pokonana. Film kinowy jeszcze silniej wprowadza wymiar relacji między
złem i niezasłużonym cierpieniem – kluczowe sceny rozgrywają
się w „innym wymiarze”, do którego trafia Laura i gdzie
znajduje szansę odkupienia.
W nowej serii centralny wątek jest
inny – to sen Coopera, jego uwięzienie w postaci Dougiego Jonesa,
a także we wspomnianym „innym wymiarze”. Ów sen jest zresztą
najważniejszym źródłem komizmu: choć Cooper jest niemal w
śpiączce, nie potrafi samodzielnie się poruszać ani powiedzieć
niczego, co nie byłoby bezsensownym powtarzaniem dopiero co
usłyszanych od kogo innego słów, jest w stanie wypełniać swoją
społeczną rolę niemal bezbłędnie. Nikt nie zauważa, że jest
uśpiony, bo nikt nie spodziewa się po nim niczego innego niż
mechanicznego wypełniania obowiązków. Żona karmi go i odwozi do
pracy, współpracownicy podsuwają pod nos papiery, które Dougie
wypełnia, nawet ich nie czytając... Ten żart Lyncha rozciąga się
na kilkanaście odcinków, bywa więc nużący, ale świetnie
komponuje się ze światem przedstawionym serialu, w którym niemal
wszyscy zachowują się, jakby byli w transie.
W filmach Lyncha zawsze pojawiały się
postacie groteskowe, które doprowadzały do absurdalnych wybuchów
przemocy, ale w nowym „Twin Peaks” ich nagromadzenie jest
wyniesione na nowy, jakościowo różny poziom. Akcja nowej serii
dzieje się w różnych miejscach: zarówno w tytułowym miasteczku,
jak w Las Vegas czy w Teksasie, a przemoc jest dominantą
przedstawienia wszystkich tych miejsc. W osiemnastu odcinkach
dosłownie roi się od portretów ludzi chorych od przemocy,
skupionych tylko na agresywnej walce o obrany przypadkowo, wąsko
pojęty cel.
Lynch jest krytyczny wobec
współczesności, ale nie szuka rozwiązania w teoriach spiskowych.
Takie tropy rozsiane były w drugiej serii, w której pojawia się
wątek trzymanej w tajemnicy jednostki wojskowej, badającej długą
historię wydarzeń związanych z Twin Peaks i jego okolicami. Wątek
ten w filmie kinowym zostaje przeniesiony do FBI, gdzie Gordon Cole,
przełożony Coopera, okazuje się zaangażowany w rozwiązywanie
specjalnej kategorii spraw, nazywanych „sprawami błękitnej róży”.
W serii trzeciej Cole (tak jak poprzednio grany przez samego Davida
Lyncha) i inny agent, Albert Rosenfield (w tej roli zmarły niedawno
Miguel Ferrer), obaj urastający do rangi pierwszoplanowych postaci,
okazują się agentami osobnej jednostki, od wielu lat tropiącej
ślady niesamowitych zdarzeń na terenie całych Stanów. Cała ta
konstrukcja nie jest jednak decydująca – to element rusztowania,
które pozwala narracji serialu nie rozpaść się ostatecznie na
serię luźno związanych epizodów, ale nie należy szukać tutaj
klucza do świata przedstawionego. Przede wszystkim dlatego, że nie
jest to żaden „specjalny świat”, ale nasz własny, pokazany
jednak ze specyficznej perspektywy.
Sen, pełen absurdu i przemocy, jest
naszym snem, ale żadna teoria spiskowa nie dostarczy do niego
klucza. Bardzo ważny w tym kontekście jest los jednej z
drugoplanowych postaci serialu, Lawrence'a Jacoby'ego. Psychiatra,
terapeuta Laury i nowator w sferze leczenia, Jacoby był jednym z
barwnych oryginałów pojawiających się w oryginalnym „Twin
Peaks”. W trzeciej serii nie jest już lekarzem: zamieszkuje
przyczepę kempingową w środku lasu i nagrywa regularnie podcasty,
pełne teorii na temat korporacyjnych spisków, zatrutego jedzenia i
konieczności „wydobycia się z gówna”, w którym wszyscy
rzekomo tkwią. Jego najbardziej oddaną słuchaczką jest
wcześniejsza pacjentka, Nadine, znana fanom serialu ze swojej
obsesji na punkcie idealnie cichych zasłon. Po dwudziestu pięciu
latach od wydarzeń z oryginalnych serii nadal żyjąca w świecie
urojeń, Nadine prowadzi ekskluzywny salon bezszmerowych zasłon (jej
produkt najwyraźniej zaspokaja paląca potrzebę), a wieczorami
zasiada przed komputerem, chłonąc każde słowo internetowego guru
jako czystą prawdę. Znana fraza, wedle której owi internetowi
objaśniacze „mówią, jak jest” (przypadkowo jest to najlepszy
polski odpowiednik angielskiego „tell it like it is”), pojawia
się w nowym „Twin Peaks”, ale nigdy bez ironicznego wydźwięku.
Nawiasem mówiąc, wątek Jacobiego jest też o tyle ważny, że w
pierwszej serii owa postać jest figurą kontrkulturowych
amerykańskich tradycji. W trzeciej serii z kontrkultury pozostaje
internetowa subkultura paranoików, którzy zamiast marzeń o zmianie
świata snują domysły na temat mrocznych sił czyhających na ich
zdrowie i życie – i tę zmianę także wyróżniłbym jako jeden z
ważniejszych rysów, za pomocą których Lynch opisuje
współczesność. Mimo kokietowania tajnymi misjami służb, reżyser
nie staje po tej stronie – teorie spiskowe są częścią problemu,
jeszcze jednym (wariackim) snem.
Nowe
czasy
Oryginalne „Twin Peaks”, choć
mroczne, powstawało w świecie mimo wszystko pełnym optymizmu. W
świecie, w którym właśnie skończyła się zimna wojna i można
było odczuwać ulgę. Ostatnia seria wyraźnie odzwierciedla także
pewien społeczny klimat – pojawiający się w nowym stuleciu,
zainspirowany innymi wydarzeniami. Próba jego charakterystyki,
wyjąwszy wymienienie pewnych haseł, w krótkim tekście byłaby
skazana na porażkę, lepiej więc zobaczyć serial Lyncha i poszukać
jego śladów na własną rękę. Bo też ostatecznie są to tylko
ślady, przybliżenia z bardzo specyficznej perspektywy. Do idiomu
Lyncha, jego sposobu prowadzenia narracji, miejscami dziwacznego,
nieraz pełnego przestojów i pustych, niewykorzystanych wątków,
trzeba się przyzwyczaić. Jednak całość, osiemnaście godzin jego
ostatniego filmu, daje poczucie, że w przedziwny sposób Lynchowi
udaje się sportretować ów klimat, to współczesne przekonanie, że
wydarza się coś złego, a gorsze jeszcze przed nami. Trzecią serię
„Twin Peaks”, wizyjną, miejscami na granicy niejasności, dla
której Lynch wycyzelował język kina tworzonego w epoce cyfrowej,
już teraz bez przesady można określić jako jedno z najciekawszych
filmowych osiągnięć ostatnich lat. I jest taka także ze względu
na sposób potraktowania współczesności.
W przypadku drugiej serii „Twin
Peaks” Lynch uległ namowom telewizyjnych producentów i dostarczył
odpowiedź na słynne, powtarzane w prasie, rozmowach widzów i w
ulicznym graffiti, pytanie „Kto zabił Laurę Palmer?”. Po
trzeciej serii widać wyraźnie, że reżyser miał wolną rękę i
ta swoboda przełożyła się na piorunujący, choć miejscami
wywołujący dezorientację widza, efekt. Jeszcze długo będzie się
te kilkanaście godzin oglądać, komentować, szukać w nich –
oczywiście szukać czegoś innego niż odpowiedzi na pytanie „Kto
zabił?”. Co więcej, w pierwszych dwóch seriach „Twin Peaks”
bardzo ważną rolę odgrywały figury tradycyjnej mądrości – co
bardziej niepokojące wydarzenia były wyjaśniane i komentowane bądź
przez zafascynowanego filozofią wschodu agenta Coopera, bądź przez
rdzennego Amerykanina – Hawka. To także był znak czasów, kiedy w
dobrym tonie było zaznaczyć swój dystans do zabieganej
codzienności przez seanse medytacji i kurs jogi. W nowej serii nie
ma żadnej mądrości, choćby najstarszej czy najbardziej
egzotycznej, która mogłaby dostarczyć kojącego wyjaśnienia tego,
co dzieje się na ekranie. Brak owych gotowych sensów, w które
dałoby się zapakować niepokojące wydarzenia, brak reakcji, które
te wydarzenia mogłyby wpisać w jakąś ramę. Najważniejszym
dźwiękiem, z którym zostają widzowie serialu, nie są kojące
słowa mądrości, ale krzyk kogoś przerażonego tym, co właśnie
sobie uświadomił.
zdjęcia: 1) plakat do nowej serii Twin Peaks, 2) materiały promocyjne filmu Twin Peaks. Ogniu, krocz za mną (1992)