Dziś parę słów o filmie zdecydowanie lżejszego kalibru niż większość omawianych na tym blogu.
Jason Statham gra profesjonalnego zabójcę, który chce się wycofać z branży. Jego motywacje są przewidywalne, ma dość ryzyka i marzy o normalnym życiu. Jednak zostaje wmanewrowany w ostatnie, wielce ryzykowne zadanie - ma wytropić kilku oficerów elitarnej jednostki wywiadu i w imieniu pewnego watażki pomścić śmierć synów w zapomnianej i brudnej wojnie sprzed lat. Misja jest prawie niemożliwa, ale w przestrzeni tego "prawie" bohater filmu udowadnia swoją nadzwyczajną sprawność przez niemal sto minut filmu.
Z pewnością nie jest to najgłupszy film akcji, jaki można w tym sezonie zobaczyć w kinach. Opiera się na kliszach, jest sentymentalny, kiedy trzeba, dynamiczny i odpowiednio okrutny przez większość projekcji. Jednak co innego jest tutaj, sądzę, istotne. Oto w napisy początkowe zostaje włączona plansza z napisem "oparto na prawdziwej historii". Fakty, o które chodzi, zostały zaczerpnięte z bestsellerowej książki, ujawniającej szczegóły całej operacji.
Cała historia mogłaby obyć się bez wspomnienia o autentyczności wydarzeń; status tej prawdy także jest wątpliwy - podobne książki, choć często odwołują się do motywu odkrywania tajemnicy, zbliżają się często do gatunku 'political fiction'. Zysk z nich to gimnastyka intelektualna wynikająca ze snucia kolejnych domysłów, często zresztą prawdopodobnych, choć nigdy pewnych. Narracje te w końcu rzekomo rozjaśniają geopolityczne powiązania, przypominają o logice interesu, rządzącej w międzynarodowych relacjach. W filmie poświęcony jest temu bogaty wątek z postacią graną przez Clive'a Owena. Jego bohater to weteran jednej z tajnych wojen prowadzonych przez brytyjski wywiad. Próbuje wytropić ekipę mordującą jego byłych kolegów, przekonany, że działa z zasadniczo lepszych pobudek - patriotycznych. Swoich tajnych operacji nie przeprowadzał, jak koledzy Stathama, dla pieniędzy, ale z pełnym poczuciem misji.
Napięcie między tymi bohaterami, z których jeden działa jako najlepszy w swoim fachu najemnik, drugi - jako bliski szaleństwa "ideowiec", wyznaczają główny konflikt filmu, daleki tak naprawdę od pytania o to, kto przetrwa. Okazuje się w końcu, że chodzi o coś innego, o rozgrywkę między właśnie dwoma typami motywacji, które kierują obserwowanymi w filmie specjalistami od mokrej roboty.
Elita zabójców ostatecznie oferuje nam punkt widzenia, który określić można jako pop-cynizm. Statham działa jedynie z pobudek osobistych - chce wygrać święty spokój dla siebie, i przyjaciela, przez którego został wmanewrowany w niebezpieczną misję. Postać Owena działa w imię wartości, które stopniowo nawet dla mocodawców stają się krępujące. Ostatecznie - i w zleceniach najemników, i w machinacjach służb specjalnych na usługach światowych potęg - chodzi o interesy. Zdecydowanie lepiej jest więc działać dla siebie, jak główny bohater, i ugrać w końcu szansę na spokojne życie gdzieś na antypodach świata, niż spalać się w krucjacie, która nikomu nie jest już na rękę.
Elita... nawiązuje do tradycji filmów, które dzięki ramie kina akcji pokazują coś niecoś na temat gry sił we współczesnym świecie. Tego typu filmy mają pewien potencjał demaskatorski. Jednak tutaj ten potencjał zostaje rozmyty, właśnie przez sugestię prymatu osobistych motywacji nad wszelkim poczuciem misji. Jest to po drodze ze zniechęceniem do polityki - lokalnej, jak i globalnej. Jednak ta postawa zdrowego sceptycyzmu i okopania się w osobistych korzyściach ma oczywiście ślepą plamkę. Jest nią pytanie, czy jest możliwa dzisiaj jakaś przestrzeń "spokojnego życia", w której można skutecznie schować się przed rezultatami globalnych rozgrywek?
(źródło fotografii: http://www.killerelite.com)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz