Spring Breakers Harmony'ego Korine'a łatwiej oglądać, niż opisywać (a to zjawisko rzadsze, niżby się wydawało). Nie jest jego film krytyką kultury konsumpcyjnej, ani refleksją autora nad bolączkami współczesnej młodzieży. Za dużo tu celebracji, jak na prosty pastisz, za mało dzieje się na ekranie, by zakwalifikować film do jakiejkolwiek przegródki gatunkowej. O Spring Breakers myślę jako o rodzaju filmowej medytacji nad górą kulturowego śmiecia, która przez dziewięćdziesiąt minut jest traktowana jak wielki skarb.
Cztery dziewczyny chcą wyjechać na wiosenną przerwę, by wymknąć się nudzie kampusu; jako że nie mają pieniędzy, okradają klientów pewnego przydrożnego baru. Już w ten sposób wchodzą na złą drogę, ale na miejscu jest jeszcze gorzej; wpadają w oko lokalnego "gangstera i rapera", dla nich kogoś w rodzaju współczesnego szamana. A ten na nowo odkryje im znaczenie wyrażenia "amerykański sen".
Tyle wydarzeń starcza na całość akcji, traktowanej przecież pretekstowo. Dużo więcej dzieje się w pozornie pustych sekwencjach, w których bez końca powtarzają się obrazy zabawy – celowo bezmyślne, celowo przesadzone, celowo zbudowane z rozpoznawalnych symboli i chwytów, uwznioślonych już choćby przez to, że poświęca się im tyle czasu.
Strategia Korine'a jest dośc prosta i ta sama od kilku co najmniej realizacji: przygląda się on swoim bohaterom, celebruje ich szczególny sposób bycia, ich dziwactwa i brzydotę – na tyle indywidualną, że aż wartościową. Przygląda się temu, co banalne albo brzydkie z pewną uporczywością, jakby oglądał egzotyczny spektakl. Jest w tym podejściu coś w postawy antropologa, obawiającego się, by tego co inne za bardzo nie ugnieść na modłę własnej wrażliwości.
Typowe obiekty jego zainteresowania, różnorodna gromada ludzi marginesu, jest traktowana przez niego z czułością i pietyzmem. Wystarczy zobaczyć Gummo czy Juliena – Donkey Boya, by wejść na ten trop. Jeszcze radykalniejsze jest Trash Humpers, film w którym charyzmatyczni aktorzy i naturszczycy zostali zastąpieni przez anonimowe, upodobnione do siebie figury w gumowych maskach. Kręcony na wideo film jest dużo surowszy od poprzednich, za to najbardziej zdyscyplinowany estetycznie.
Efektem owej celebracji tego, co brzydkie, nieudane, śmieciowe jest nastrój melancholii, charakteryzujący zresztą wszystkie realizacje autora Spring Breakers. Oczywiście i owej melancholii nie należy przeceniać – w tym kinie mylenie tropów jest wartością samą w sobie, jeśli więc odczuwamy jakieś emocje podczas projekcji, nie powinniśmy sami sobie wierzyć. Najprawdopodobniej zostaliśmy oszukani i to, co w przeciętnym filmie byłoby jego "nastrojem" tutaj jest tylko powidokiem udanego żartu.
Ostatni film Korine'a jest dużo bardziej otwarty na szeroką publiczność i dobrze, że wchodzi do normalnej dystrybucji (wcześniejsze tytuły tego reżysera funkcjonowały raczej w obiegu festiwalowym). Nie zabraknie oczywiście nieporozumień, zgodnie z nadrzędną, wspomnianą już, zasadą mylenia tropów; tym większa satysfakcja tych, którzy ostatecznie się nie rozczarują.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz